Tradycji musi stać się zadość.
Prawda? Dziś mamy ostatni dzień lutego, do końca Konkursowa już tylko kilka
dni, kilkadziesiąt godzin. Czas leci nieubłaganie i wkrótce się skończy. Liczę,
że ci, którzy chcieli wziąć udział w Konkursowie i jeszcze tego nie zrobili
lada chwila nadeślą odpowiedzi :) Dziś prezentuję kolejną pozycję, którą można
otrzymać w mojej zabawie. Chcielibyście ją dostać? Jeśli tak, czekam na
odpowiednie info w komentarzu. Poniżej nota Wydawcy i specjalny gift of
Oficynki, czyli fragment książki :) Zapraszam :)
Punkt Wyjścia - Dawid Kain
Punkt wyjścia to historia trzech
mężczyzn, których losy zbiegły się w pewnej białej chacie – tajemniczym miejscu,
gdzie nawet najcięższe choroby zmieniane są w literaturę. To mroczna opowieść o
neurotycznym pisarzu Damianie, żyjącym na krawędzi Rafale i bezimiennym
uzdrowicielu, który jest w stanie wyleczyć każdą dolegliwość z taką samą
łatwością, z jaką zaraża ludzi strachem i odbiera im duszę.
Podejrzane
kluby nocne, w których główną atrakcję stanowią tortury, ukryte w leśnych
gęstwinach pradawne sekrety, szokująca terapia sztuką i słowa potrafiące
zainfekować szaleństwem…
Dawid Kain -- powieściopisarz, poeta
i eseista. Jest autorem powieści Prawy,
lewy, złamany oraz współautorem antologii Piknik w piekle i Horrorarium.
Publikuje też na łamach takich pism, jak „Fraza” i „Magazyn Fantastyczny”.
A poniżej nadesłany przez Wydawcę fragment :)
"Dawid Kain
Punkt wyjścia
„Język jest wirusem”
William S. Burroughs
„Nie pytaj, jaką chorobę ma dany człowiek,
zapytaj raczej, jakiego człowieka ma dana choroba”
William Osler
wdech
Możliwe,
że właśnie wtedy się obudziłem.
Możliwe,
że dopiero zasnąłem.
Było
już jasno. Czy raczej – jeszcze jasno? Oddychałem z trudem, jakby coś mnie
przygniatało: szafa pełna gratów albo czyjeś zwłoki. Choć tak naprawdę niczego
tam nie było, to przecież tylko metafora. Pewnie znów zmiażdżył mnie ciężar
mojego ciała, udającego obcy przedmiot. Tak rzecz ujmijmy, by trafić słowami
bliżej sedna. To nie jest powszechna dolegliwość, o ile mi wiadomo.
Atmosfera
była duszna, powietrze dziwnie gęste. W tamtym pokoju panował niepokój.
Przepraszam za grę słowną. Z takich spraw nie powinno się żartować.
Pierwszy
akt dramatu zazwyczaj pokazuje, że coś nam zagraża – niewidzialny topór
niematerialnego kata, strzelba, która potem wypali, bomba z opóźnionym
zapłonem, tego typu sprawy. Znacie to zresztą sami: z książek, filmów, teatru.
Podobnie było i tym razem. Choć bolało bardziej. Jakbym nie tyle o tym
opowiadał, co raczej leżał tam: samotny, zdezorientowany, dławiący się
strachem. Kto zresztą może zaświadczyć, że to nie byłem ja? Trzymajmy się więc
tego jak zbawiennej poręczy.
Wciąż
tkwiłem w miejscu, które powinienem nazwać po prostu mieszkaniem. Jednak
częściej myślę o nim jak o losowo wybranym pomieszczeniu, w którym wcale nie
żyłem, a jedynie zabijałem czas. I siebie, na raty, zgodnie z założonym
wcześniej planem. Umierałem tylko wtedy, gdy mówiłem, że umierałem. Z każdym
wypowiadanym słowem znikałem coraz bardziej. Ale czasami zasób słów wydawał się
niewyczerpany.
Leżałem.
To pewne. Na podłodze. I nic mnie nie przygniatało, jak już wspominałem, choć
wrażenie było zgoła odmienne. Mógłbym być tajemniczą ofiarą w jakimś dobrym
kryminale, trzymać w napięciu od pierwszego zdania, ale nie byłem, nie
trzymałem.
O co
poszło tym razem? Ktoś celowo mnie przewrócił? Nie, tam przecież nikogo nie
było, nigdy, przynajmniej nie na tyle blisko, by mnie dosięgnąć. Drzwi nie
otwierałem bez powodu, a i włamywaczy w okolicy jak na lekarstwo. To co, sam
upadłem? Dosyć prawdopodobne. Czułem dotkliwy ból, więc przypuszczalnie wciąż
żyłem. Może to być jakieś pocieszenie, skoro jestem żywy u siebie, a nie zimny
w ziemi.
Podniosłem
się. A było tak, jakbym wstawał z grobu. Może kiedyś to pojmiecie. Kiedy
wszystkie depresje, nerwice i psychozy siądą wam na karku jak piekielnie
dożarte demony. Pewnie dopiero w Dniu Sądu Ostatecznego albo innym, podobnym,
jeśli założyć, że każda chwila jest sądem.
Wstałem
bardzo powoli, próbując opanować zawroty głowy. Po takich przeżyciach ciężko się pozbierać. Wyobraźcie sobie, że
jesteście zestawem pięciu tysięcy puzzli albo skomplikowanym urządzeniem
rozbitym w drobny mak... Nogi swoje, głowa swoje – i kto tu ma rację? Każda
komórka organizmu nagle zgłasza veto
i votum separatum. Mogłem w każdej
chwili znów paść na łopatki, jednak szczęśliwie nie doszło do takiego knockoutu.
Wyprostowałem
plecy. Wyrównałem oddech. I było już trochę lepiej.
To
miejsce wokół było moje. Bez wątpienia. Określiłem więc swoje umiejscowienie w
przestrzeni, ale nie wiedziałem, co z czasem. Czyżbym całkiem wypadł poza jego
ramy?
Włączyłem
rzucony na biurko telefon komórkowy, chcąc sprawdzić godzinę i datę. Zawibrował
mi w dłoni. Ekran błysnął niemrawo. Kciuk sam wpisał kod PIN, ja nawet go nie
pamiętałem. Ręce swoje, a głowa swoje – jak zawsze. Na ekranie momentalnie
pojawiły się cyfry. Ich znaczenie dotarło do mnie dopiero po dłuższej chwili.
Zupełnie jakbym poznawał jakiś wymarły, starożytny język, badał znaki odnalezione
głęboko pod piachem.
Był
drugi sierpnia dwa tysiące siódmego roku. Godzina ósma pięćdziesiąt dziewięć.
Pomiędzy parami cyfr uporczywie migał dwukropek. Zrobiło mi się słabo. Nogi
zmiękły, dłonie zadrżały.
Ładny
bajzel.
Ostatnim
dniem, jaki zapamiętałem, był trzydziesty lipca.
Rozejrzałem
się nerwowo. Gdzie byłem? Aha, to już ustaliliśmy. W swoim mieszkaniu. Więc co
dalej?
Na
podłodze leżał zeszyt z okładką w czarno-białe pasy. Podniosłem,
przekartkowałem.
Kilka
stron wypełniał kompletny bełkot, reszta była pusta. Niewyraźnie napisane
zdania na temat zabójstw i gwałtów plus wiele nawiązań do kreskówek w rodzaju
„Dwóch głupich psów” czy „Laboratorium Dextera”, postmodernistycznych żartów,
gier i kryptocytatów, a na marginesie dziwaczne uwagi o podsłuchach,
inwigilacji, mordowaniu wrogów, opisy miejsc kaźni, pełne mrożących tlen w
płucach szczegółów. To było moje. Bez wątpienia, charakterystyczna krwawa
maniera i chore ambicje połączenia bajek z antyutopiami. Moje, do samego
rdzenia słów, czarnego jak sen bez snów albo czcionka bez kartki. Ale nie było
tym, czego oczekiwałem. Nawaliłem po raz kolejny.
Tego
nie uda się przecież sprzedać, wtłoczyć w ramy jakiejkolwiek publikacji.
Czytelnicy nie lubią się aż tak męczyć, nurkować w obcą świadomość aż do utraty
tchu. No dobra, więc może kiedyś… Może kiedyś, gdzieś, coś bardziej
fabularnego…
Ostatnio
wszystko mi się miesza, bez żadnego prawdopodobieństwa skrystalizowania się w
coś wartościowego, w jakiś gotów do dalszego szlifowania prozatorski diament.
Ale winny jestem chyba wyjaśnienie. Co to za próby? Co chciałem dzięki nim
osiągnąć, udowodnić? Po kolei. Mamy czas, nawet jeśli nic innego już nie
pozostało.
Uwaga,
opowiadam.
Szło
o coś w rodzaju deprywacji sensorycznej. Orientujecie się? Właśnie. Zależało mi
na uzyskaniu zbliżonego efektu, ale bez tego specjalnego pojemnika z równie
specjalnym roztworem, w którym człowiek się zanurza, chcąc do minimum
ograniczyć bodźce docierające z otoczenia. Bo takiego pojemnika nie mam, za
drogi. Więc po prostu zamykam się tutaj. Opuszczam żaluzje, wyłączam telefon,
wyszarpuję wtyczki z gniazdek. Ściany grube, mało który dźwięk dociera. Mam
więc komplet: półmrok i cisza. Jak przed narodzeniem. Deprywacja może nie tyle
sensoryczna, co społeczna. Więcej nie trzeba, by artysta znów poczuł się panem
sytuacji.
Co
wtedy?
Wtedy
siadam w fotelu albo kładę się na łóżku i staram nie myśleć o niczym
szczególnym. Pomysły zawisają nad jałowym krajobrazem niczym promienie światła,
czyste i doskonałe. I wtedy zanurzam się, owszem, ale w sobie, coraz głębiej.
To trwa nieraz całymi godzinami. Najpierw jakby powolne opadanie w głąb siebie,
a później, gdy już poczujemy jakiekolwiek dno pod stopami, zaczyna się wędrówka.
Droga przez podświadomość jest niewypowiedzianie kręta. Idzie się bez jakichkolwiek
wskazówek czy map. Otoczenie nudne, jednobarwne. Naprawdę postapokaliptyczny
pejzaż, mówię wam. Niekiedy zasypiam, ale potem nawet o tym nie wiem. Bo między
snem a jawą granica jest cieńsza od skóry, zapamiętajcie. Po pewnym czasie
odcięta od większości bodźców zewnętrznych wyobraźnia wyostrza się. Z
otaczającego mnie „błota” zaczynają formować się nowe kształty, które tylko
czekają, aż nadam im nazwy, aż obudzę je do życia światłem mojego spojrzenia.
Wtedy to wszystko zaczyna działać, cała ta magia. Słowa dotykają przedmiotów, a
ja wreszcie czuję się jak jedyny pan i władca.
Po co
odstawiam takie cyrki? Czemu ryzykuję nabawienie się ciężkiej paranoi? Bo
powinno to – przynajmniej teoretycznie – zaowocować genialnymi pomysłami na
nowe opowiadania i powieści. Ale jak dotąd efekty są opłakane. Dosłownie i w
przenośni. Partaczę raz za razem. Wewnątrz niby idzie dobrze, ale na zewnątrz
wychodzi tak jakoś nieudolnie, pokracznie. Każdy płód wyobraźni poroniony i
zmieniony w krwawą plamę. Ha, ha! Nie, to nie było śmieszne… Ciężko stamtąd
wywlec te przeklęte pomysły na światło dnia. Są jak niesforne dzieci, hodowane w
cieniu, karmione ciemnością. Nie wszystko można przekazać zdaniami, słowami czy
literami. Tego jest zbyt wiele i pozostaje poza kontrolą jakiegokolwiek języka,
jakiejkolwiek formy przekazu. Pulsuje, faluje, pasożytuje na mnie, mnoży się.
Sami wiecie. Nie zamknie się dżungli w puszce i nie wystawi na aukcji. Nie
pomieścicie zbawienia w pigułkach, by je potem rozdawać za niewielką opłatą.
Jasne?
Nie,
ciemne raczej…
Powrót
do rzeczywistości przypomina pobudkę po zbyt długim śnie. Na ulicach każdy głos
wydaje się dwa razy głośniejszy niż zazwyczaj. Każdy kolor rażący, wymuszający
zmrużenie powiek. Każdy kształt wyraźny do granicy szaleństwa. Ludzie jak nie z
tej planety, ich zachowania zupełnie absurdalne, rodem z koszmarów. Świat
niczym cyrk, który rozrósł się od horyzontu po horyzont, z płachtą namiotu w
kolorze nieba.
Obserwuję
tę nierealną rzeczywistość, często myśląc, że być może jestem w piekle, ale
samo pojęcie piekła wydaje się zbyt mało pojemne dla tych mrocznych, oślizgłych
głębin, tych miliardów noszących ludzkie skóry zwierząt, nękanych przez
urojenia. Trudno to zresztą w jakikolwiek sposób określić. Można próbować
zapisać, ale w naszym języku jest za mało drżenia, wrzasku, chwytania za
gardło, a zbyt wiele uciekania w zaułki konwencji, przyjemne jak objęcia matki.
Objawy
wszystkich moich chorób nasilają się. Jest mi źle nawet we własnym ciele. Ruch
kończyn staje się niemal niemożliwy do zsynchronizowania. Wypadam z formy. Mam
wahania nastrojów. Trudność koncentracji. Myśli samobójcze. Robię się smutny
bez powodu. Wszystko staje się nudne. Planeta Ziemia jak ziemia jałowa. Czasem
chcę wyć, ale tracę siły i najgłośniejszy krzyk przestaje się różnić od szeptu.
Najrozpaczliwszy płacz wydrenowany jest z łez. Jakbym oniemiały patrzył w
przepaść, którą wtedy jestem.
Im
głębiej docieram wewnątrz siebie, tym bardziej cierpię po wyjściu na zewnątrz.
Oto cena, którą muszę płacić. Jak dotąd – w ciemno i bez efektów. Bo na razie
własnej ścieżki szukam po omacku…
Ale
skończmy już z gadaniem. Pora na dobre zacząć. Upleść jedną z miliona fabuł,
ubrać słowa w odświętne fatałaszki, wyciąć z papieru postaci, nadać im życie i
ciężar egzystencjalny. Zaczynając od siebie, nie bardziej autentycznego niż
setki widm tańczących we wnętrzu czaszki.
Patrzę
na żaluzje, zza których przebija się szarawe światło, rysując cieniem kraty na
parkiecie. Stół zdobi martwa natura: śmieci i robaczywe jabłka, poczerniałe
banany, jak uśmiechy bez twarzy.
Siadam
na podłodze, oparty o ścianę.
Komórka
pika w dłoni, wibrując...
O,
czyżby zawiązanie akcji?!
Zamieram.
Aż zapiera mi dech.
Pierwsze
wydarzenie naprawdę godne przelania na papier. Powinienem wspomnieć, jaki to
model telefonu, jaki kolor, skąd go mam i od kiedy. Szczegóły bywają ważne.
Znam takie miejsce, które jest nimi wybrukowane, podobnie jak dobrymi chęciami.
Patrzę,
że przyszedł sms.
Czytam
powoli, na głos: „Mam cos dla ceibie, Damian. Bedziesz milo zaskoczony”.
To
od Krystiana, dawnego kolegi. Nie widziałem go od całych tygodni. Ciekawa
rzecz, że jeszcze nie postawił na mnie kreski, jak cała reszta.
Powinienem
coś o nim powiedzieć, cokolwiek, ale jestem jeszcze zbyt słaby, by każdą postać
ubierać w jej własną, osobną historię. Może kiedyś.
Na
razie tylko pytania:
Co
też on może dla mnie mieć?
Co
też ktokolwiek może mieć dla kogoś takiego jak ja?"
Książkę ufundowało Wydawnictwo Oficynka
Więcej na temat Konkursowa 10 TUTAJ :)
Zaintrygowało mnie. Chętnie przeczytam!
OdpowiedzUsuńJestem pewna, że czytałam kiedyś opowiadania Dawida Kain na stronie carpenoctem.pl, od której między innymi rozpoczęła się moja przygoda z pisaniem - dlatego pragnę zawalczyć o książkę tego Pana i przekonać się jak potoczyła się jego kariera pisarska... :)
OdpowiedzUsuńIntryguje.
OdpowiedzUsuńTa książka jednocześnie mnie intryguje i odpycha. Przyciągająca i zniechęcająca jednocześnie okładka sprawia, że czuję się w stosunku do niej dziwnie... Rzadko tak mam, ale w tym wypadku chciałabym się przemóc i poznać "Punkt wyjścia" na własnej skórze. Podejrzewam, że będzie to niezapomniane przeżycie.
OdpowiedzUsuńZaczynam się bać ;D Coś czuję, że ta opowieść będzie równie nietuzinkowa, co bohaterowie. Muszę też zaznaczyć, że uwielbiam jak w książce kilka, pozornie nie mających ze sobą nic wspólnego, losów miesza się, splata, skręca, zawija, gmatwa, spina, przeplata i wikła (ogółem, wygląda to gorzej niż słuchawki z mojej szuflady), by potem nagle połączyć się w jedną wspólną opowieść, która prowadzi nas do końca, do pewnej białej chaty... A być może jest ona tylko początkiem? Och, droga Sil, nie daj się dłużej prosić ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
don_chichot@op.pl