29 grudnia 2014

Fioletowy sen („Szukaj mnie wśród lawendy. Zuzanna” Agnieszka Lingas-Łoniewska)

„Szukaj mnie wśród lawendy. Zuzanna” Agnieszka Lingas-Łoniewska
tom: I
cykl: Szukaj mnie wśród lawendy
wyd. Novae Res
rok: 2014
str. 232
Ocena: 5,5/6

Jedno jest pewne - ta powieść jest zdecydowanie za krótka!

No dobrze, pewne są dwie rzeczy - Lawenda to niezupełnie moja bajka, ale... No właśnie, zwykle bywa jakieś odstępstwo od normy, i Szukaj mnie wśród lawendy jest takim moim osobistym odstępstwem. Pewnie gdyby to była powieść jakiejkolwiek autorki, trudno by mi było się za nią zabrać. Klasyczne obyczajówki omijam szerokim łukiem, szczególnie ostatnio. Bieganie i skakanie wokół siebie, odmienianie swojego życia, stara miłość, nowa miłość, przejściowe zawirowania i ostateczny happy end niezupełnie wpisują się w klimaty, które mnie fascynują. Ja lubię dużo dramatu, wielką niewiadomą, napięcie i dreszcz(!) emocji. Musi się dziać i musi być mocno, ewentualnie niezwykle lub szokująco. Tak więc, wracając do tematu - obyczajówki raczej wykreślam z listy moich zakupów, podczas wizyty w księgarni. No chyba, że wyszły spod pióra Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Jest to jedyna autorka, po którą mogę sięgnąć w ciemno, bez względu na to, jaki gatunek literatury właśnie obrała sobie za cel. Dramat, kryminał, thriller, romans paranormalny? Biorę jak leci. Nie inaczej było i z Lawendą, i choć początkowo nie omijała mnie nutka sceptycyzmu, to ostatecznie muszę przyznać, że autorce i tym razem udało się stworzyć coś wyjątkowego. A do tego to nie jedna powieść, a trzy, więc niewiele stron przy Zuzannie rekompensuje fakt, że będzie możliwość przeczytania dalszego ciągu, a to przecież tygryski kochają najbardziej.

Zuzanna Skotnicka żadnej pracy się nie boi, a szczególnie takiej, w której prym wiodą mężczyźni. Sama jest sobie sterem i żaglem, robi wszystko tak jak chce i kiedy chce. Znaczy się dużo, baaardzo dużo pracuje i dla współpracujących z nią ludzi w wielkim korpo farmaceutycznym jest Żyletą, a nie Zuzą. Dziewczyna nie ma czasu na drobne przyjemności, nie wybiera urlopu, nie ma dzieci ani faceta. W zasadzie śmiało można powiedzieć, że żyje, aby pracować, a nie pracuje, aby żyć. W chwili obecnej plan jest konkretny - Zuzanna chce awansować, i walczy o to niczym lwica o swoje małe. Niestety, niekoniecznie skutecznie. Gdy całe jej życie staje na głowie, dziewczyna zaczyna zdawać sobie sprawę, że chyba niewłaściwie poukładała sobie priorytety. Coś trzeba zmienić, trzeba ruszyć do przodu. Kiedy pojawia się możliwość wyjazdu do ciepłych krajów, gdzie od kilku lat mieszka jej młodsza siostra, Zuzka podchodzi do pomysłu sceptycznie. Dość szybko jednak zostaje pokonana i przekonana do tego, że warto się zresetować. Cała sprawa komplikuje się jednak, gdy na jaw wychodzi, że w wyjeździe uczestniczy ktoś, kto kiedyś wiele dla dziewczyny znaczył. Czy mimo wszystko wyjazd okaże się udany? Czy ze słonecznej Chorwacji panna Skotnicka wróci odmieniona? Czy zmieni swoje życie i przekieruje je na właściwe tory? Czy w Trpanj będzie szukała miłości, a może to miłość wybierze się na poszukiwania? By się tego dowiedzieć, koniecznie należy sięgnąć po najnowszą powieść Agnieszki Lingas-Łoniewskiej, czyli Szukaj mnie wśród lawendy - Zuzanna.

Lawenda, mimo swojej obyczajowości, zaskakuje niedopowiedzeniami i tajemniczością. Nie wiemy, co ukrywają siostry - tak, tak - bo Zuza to nie jedyna bohaterka tej powieści, i czemu ukrywają to również przed sobą nawzajem, skoro są sobie tak bliskie. Może w rzeczywistości nie są ze sobą tak zżyte, jakby chciały? Może tli się w nich trochę, albo i wiele zdrowego egocentryzmu, który słusznie im podpowiada, że czasem lepiej zachować coś dla siebie? Że cały świat nie musi zaraz znać ich wszystkich trosk i zmartwień... że coś "mojego i osobistego" oznacza naprawdę coś wspaniałego i wyłącznie Twojego? To wielki plus tej książki i mam nadzieję, że w następnych częściach autorka zachowa tę autonomię dziewczyn. 

Zuza, jako bohaterka, niezupełnie pochodzi z mojej bajki. Czytając jej perypetie miałam czasem wrażenie, że to dwie kobiety ukryte w jednym ciele. Przez część czasu ciałem władała ta o silnych, stalowych wręcz nerwach. Kobieta nieugięta, która wie czego chce i jak ma to osiągnąć. Twarda babka, której żaden facet nie jest straszny, która wie jak pokierować zespołem, która zdaje sobie sprawę, jak piąć się po szczebelkach, która jasno widzi swoją przyszłość. W pozostałym czasie Zuzą rządzą dość dziecinne emocje. Wspomnienia przeszłości nie pozwalają jej spokojnie ułożyć sobie życia. Nie znajduje zadowolenia w czasie wolnym, nie potrafił dostosować się do otaczającego ją świata. Nie jest szczęśliwa, wręcz przeciwnie. A i tak w tych swoich dość niskich emocjach tkwi. Trzyma się ich z całej siły - bo tak naprawdę ma tylko je... Wolałabym, by była twarda i silna cały czas i by potrafiła zrozumieć, że właśnie szczęście się do niej uśmiechnęło i że powinna czerpać całymi garściami, a nie zastanawiać się, przemyśliwać, dumać, ukrywać się i dawać sobie czas. Rozumiem jednak, że musiała być dokładnie taka. Dobrze jednak, że te jej wszystkie działania doprowadzają do szczęśliwego zakończenia. 

Całość zdecydowanie fajna, ciekawa i wciągająca. Książa, którą czyta się jednym tchem i którą warto polecić, nie tylko miłośnikom obyczajówek i romansów. Zachęcam. 

Sil

23 grudnia 2014

Wesołego drzewka od SdIM

Miało być ociupinkę inaczej. 
Zwykle brakuje mi czasu na napisanie do Was, przy okazji czasu świątecznego. Zwylke spędzam ten czas w kuchni, na usilnych staraniach wyrobienia się i przygotowania wszystkiego, co sobie założyłam. Dziś oczywiście nie miało być inaczej. Rankiem wstałam, udałam się do pracy, a przed 16 byłam już w domu. Szybciutko miałam zmienić ubranie i zabrać się za pichcenie. Niestety, jak się można spodziewać, skoro piszę, to nie gotuję. Kuchnia zajęta, Męska część mojego "ogniska domowego" siedzi w pommieszczeniu przeznaczonym do GOTOWANIA i bawi się w małego elektryka. W domu już był prąd, potem prądu nie było (były świeczki), teraz prąd jest... wszędzie poza kuchnią. To sobie pogotowałam :) No, ale dzięki temu jest czas na... życzenia.

W nadchodzące święta Bożego Narodzenia życzę Wam przede wszystkim spokoju. Umiejętności powiedzenia sobie stop i zrozumienia ludzi, którzy się wokół Was krzątają (mi tej umiejętności zdecyzowanie brakuje, szczególnie dziś). Życzę Wam, byście się w tym wszystkim nie zatracili, byście wiedzielico warto, a co można sobie odpuścić. Życzę, byście witali każdy dzień z nadchodzących świąt z uśmiechem i spokojem wewnętrznym. Oczywiście, żeby było bardziej "tematycznie", życzę Wam, byście pod choinką znaleźli morze wyśnionych przez Was książek, które następnie będziecie czytać w każdej wolnej chwili. No i żeby te pozycje literackie odpowiadały waszym gustom i by to były najlepsze książki, po jakie sięgniecie w tym, niemal już zakończonym roku. Życzenia na nowy rok zdążę Wam pewnie jeszcze złożyć. No, to wesołego :) 

A tu coś ode mnie :) Szkoda, że zawsze czasu mi brak na malowanie... 

22 grudnia 2014

Każdy kiedyś umrze („Złap mnie” Lisa Gardner)

„Złap mnie” Lisa Gardner
tom: VI
cykl: Detektyw D.D. Warren
wyd. Sonia Draga
rok: 2014
str. 416
Ocena: 5,5/6


Powiem jedno - wow. Choć chyba nie ma się czemu dziwić. W zasadzie wszystkie książki z serii Thriller wydawnictwa Sonia Draga mnie zachwycały. Kończyłam lekturę i czułam jedno - chcę więcej. Wyjątkowo tym razem dość dużo czasu musiałam poświęcić książce. Samą powieść czytało się znakomicie, ale miałam dość duże ograniczenia czasowe, a dodatkowo zmęczenie pracą na pewno nie pomagało. Żałuję więc, że nie mogłam się tą opinią podzielić z wami trochę wcześniej. Przez ostatnie dni przeciągałam jednak zakończenie lektury, bo wiedziałam, że w nocy nie dam rady napisać recenzji, a najlepiej dzieli mi się swoim zdaniem na żywo, bezpośrednio po zamknięciu książki i kilku oddechach. Poczekałam więc do weekendu i... oczywiście napatrzyłam się w migający kursor nim napisałam pierwsze zdanie, bo jak zwykle tyle się we mnie kotłowało, że aż nic z tego nie chciało ze mnie wyjść.

Sierżant bostońskiej policji - D.D. Warren właśnie wróciła do pracy po kilkutygodniowym urlopie macierzyńskim, w trakcie którego, nie bójmy się powiedzieć tego głośno - zupełnie nie myślała o pracy. W centrum jej uwagi znalazł się w końcu ktoś inny niż zboczeńcy, złoczyńcy i innej maści popaprańcy. Malutka istotka dodała blasku jej życiu i stała się jej oczkiem w głowie. Jak się jednak można było spodziewać, D.D. nie wytrzymała długo w domu. Szybko odstawiła syna od piersi i wróciła do pracy, choć niemal każda chwila w niej spędzona przyćmiona jest myślami o synku. Trudno się jednak temu dziwić, w końcu siedzenie nad papierkami nie jest zbyt twórcze, a właśnie tym pani sierżant zajęła się po powrocie z urlopu. Taki stan rzeczy nie mógł jednak trwać zbyt długo, w końcu D.D. żyje i pracuje w Bostonie, a to duże miasto, w którym bardzo dużo się dzieje. Na przykład od kilku tygodni w niewyjaśniony dotąd sposób giną w nim pedofile. Do jednego z serii morderstw dochodzi podczas zmiany sierżant Warren, w związku z czym zostaje przydzielona do tej sprawy. Po zbadaniu miejsca zbrodni znajduje za wycieraczką swojego służbowego samochodu liścik od mordercy. Tak właśnie zaczyna się pościg za wymierzającym sprawiedliwość mordercą, którego większość osób podziwia za to, co robi dla społeczeństwa. Czy świeżo upieczonej matce, której trudno pojąć, co może czekać jej syna w przyszłości, uda się ująć sprawcę? Kim jest tajemniczy zbawca pokrzywdzonych dzieci? I jaki związek z tym wszystkim ma Charlene Rosalind Carter Grant? By się tego dowiedzieć, koniecznie musicie sięgnąć po powieść Lisy Gardner, zatytułowaną Złap mnie.

Jeśli chodzi o książki, to czasem odnoszę wrażenie, że mam rozdwojenie jaźni. Z jednej strony dokładnie wiem, co lubię i co chcę przeczytać. Podchodzę rzeczowo do kolejnych lektur i zwykle nie są one podyktowane chwilowym porywem serca... czy czymś innym. Z drugiej zaś strony jak już podejmę decyzję, że coś chcę przeczytać, nie zastanawiam się, czy decyzja jest właściwa. Czy, na przykład, nie trafiłam właśnie na kontynuację serii, w której wcześniej całkiem sporo się działo. Nie inaczej stało się i tym razem. Chciałam przeczytać Złap mnie, i tyle. Zaczęłam lekturę i nie przeszkadzało mi to zupełnie. Lubię czasami wejść w czyjeś życie z brudnymi buciorami, nie przepadam za przydługimi wstępami, w których zamiast zawiązywać akcję, autor skupia się na bohaterze, przedstawieniu jego bogatego życiorysu i licznych przemyśleniach. Ja chcę wiedzieć, a nie dłuuugo się dowiadywać.

Złap mnie to szósta część przygód D.D. Warren. Oczywiście do dziś, czyli do chwili, w której podjęłam się pewnych poszukiwań, nie byłam tego świadoma. Ba, nie wiedziałam, a raczej nie byłam do końca świadoma, że już jedną powieść z serii przeczytałam. Jak się jednak okazuje, wiedza na ten temat w przypadku książek Lisy Gardner zupełnie nie jest potrzebna. Śmiało można sięgnąć po którąkolwiek część przygód D.D. Warren i na pewno nie odczuje się dyskomfortu nieznajomości tego, co było wcześniej. Odrobinę nieciekawie może być wówczas, gdy zacznie się od końca i potem systematycznie będzie się poznawać wcześniejsze losy bohaterki. No bo w końcu wiemy już o niej coś, co we wcześniejszych częściach stanowiło pewną niewiadomą.

Zdecydowanie Złap mnie przypadło mi do gustu. Autorka przedstawiła nam całą akcję z dwóch punktów widzenia, dzięki czemu nie tylko wzbogaciła powieść, ale i dała możliwość opowiedzenia się po jednej ze stron. Całość do szpiku kości naszpikowana jest intrygami i napięciem, które elektryzuje czytelnika i nie daje mu spokojnie przewracać stron. Niemal do samego końca nie byłam pewna, której teorii się trzymać i jak całość się skończy. Gdy już zostało to ujawnione i tak przeżyłam niemały szok, gdy wczytałam się w szczegóły. Jedno jest pewne, jest się nad czym głowić podczas lektury i o czym rozmyślać, gdy już odłoży się ją na półkę. Po zapoznaniu się ze Złap mnie, człowiek nie tylko musi poważnie się zastanowić, czy to, co robi jest na pewno słuszne, ale czy jego bliscy są na co dzień bezpieczni. Powieści Lisy Gardner zdecydowanie warte są polecenia, a Złap mnie już w szczególności. Zachęcam do sięgnięcia po książkę.


Sil

Baza recencji Syndykaty ZwB

10 grudnia 2014

Nie chcę czuć się samotnym („Piękny kraj” Alan Averill)

„Piękny kraj” Alan Averill
wyd. Akurat
rok: 2013
str. 367
Ocena: 4/6

I got a heart
A czy ty masz serce? Jesteś w stanie kochać mocno, przebaczać bez względu na to, co się stało? A może nie? Może widzisz tylko i wyłącznie czubek swojego nosa? Najważniejsze dla ciebie jest tylko twoje bezpieczeństwo? Jesteś egoistą bez krzty pokory?
Nie? To bardzo dobrze. W takim wypadku jednak muszę cię zasmucić, Drogi Czytelniku, ponieważ po Ziemi wciąż chodzą ludzie, myślący tylko o sobie…

And I got a soul
Z duszą jest podobnie, czyż nie? Bezduszny, chcący się "nachapać" człowiek daleko nie zajdzie, ale ten, który dba, i przede wszystkim docenia to, co ma, osiągnie wiele.

Believe me, I use them both
Takahiro O’Leary to dorosły mężczyzna, który nie osiągnął wcale tak mało. Jednak… dalej mu czegoś w życiu brakuje, wciąż czuje tę pustkę wewnątrz siebie, jakby… ktoś wyrwał mu serce. Z tego też powodu próbuje popełnić samobójstwo i już, już prawie mu się to udaje, już ma popchnąć ten rozklekotany stołek, na którym stoi i zawisnąć na żyrandolu na wieki, wieków, amen, jednak rozdzwania się jego telefon. Przez kilka chwil toczy wewnętrzną walkę: odebrać, czy nie odebrać? W końcu telefon przestaje się wydzierać, więc Tak dochodzi do wniosku, że to nie było nic ważnego, to pewnie tylko jakiś sprzedawca tandety, chcący trochę zarobić na naiwnych ludziach. Jednak po sekundzie, może pięciu, znów zaczyna się to samo, telefon dzwoni i dzwoni i dzwoni, aż w końcu Tak postanawia porzucić plan zawiśnięcia na żyrandolu na wieki, wieków, amen, i odebrać ten cholerny telefon. Po jakże ciężkiej drodze w dół (telefon nadal dzwoni), Takahiro odbiera komórkę i otrzymuje ofertę nie do odrzucenia, ma być podróżnikiem w czasie.

So kiss me where I lay down
Samira natomiast jest weteranką wojenną. Pół roku temu wróciła z wojny, jednak w dalszym ciągu potrzebna jej specjalistyczna pomoc. Dziewczyna ma problem z ludźmi. Ciężko jest jej się otworzyć na innych. Mówić otwarcie o tym, co działo się na polu bitwy. Chyba nikt nie chciałby słuchać o tym, jak granat rozrywa twojego przyjaciela na strzępy, mam rację? Jednak uczęszcza na regularne spotkania z psychiatrą, ale… nawet on nie jest pewien, co do niektórych kwestii, jak na przykład, czy Samirze kiedykolwiek przejdzie chęć szorowania wszystkiego, co tylko ją otacza? Albo czy nadal będzie spać w metrze, gdyż wszędzie indziej jest, po prostu, za cicho?

My hands pressed to your cheeks
Mimo wszystko Samira nie potrafi zapomnieć o swoim starym przyjacielu z liceum – Taku. Dziewczyna myśli, że jej pierwsza miłość popełniła samobójstwo cztery lata wcześniej i, najprawdopodobniej, to też jest jedną z przyczyn jej załamania nerwowego.
Co się stanie, kiedy się dowie, że Takahiro żyje? Jak zareaguje na wieść, że świat za chwilę ma się skończyć? Czy uratują ludzkość? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie, czytając Piękny Kraj autorstwa Alana Averilla.

A long way from the playground
Powiem szczerze, książka nie powaliła mnie na kolana. Na początku było wszystko ładnie, pięknie, ale tak gdzieś od połowy zaczęło mi się nudzić. To nie  przez to, że nic się nie działo. To raczej z powodu tego, że autor tak wszystko zagmatwał, iż zaczęłam się gubić, a co za tym idzie zaczęłam tracić chęć do czytania. Z każdym kolejnym przeczytanym słowem miałam wrażenie, że kartki robią się coraz to cięższe, a ilość pozostałych stron do przeczytania, zamiast maleć – rosła. W końcu się poddałam, nie dotarłam do końca, tak jakbym chciała, ale czytałam tę książkę tak długo, że dłużej się chyba nie dało. I po prostu, na dzień dzisiejszy, mam jej serdecznie dość. Nie wiem, może przyjdzie taki czas, że sięgnę po tę pozycję jeszcze raz i wtedy przeczytam ją do końca. Od deski do deski. Teraz jednak nie mam na to siły. Może to po prostu jest książka, do której jeszcze nie dorosłam?

Czy ją polecam? Sama nie wiem i mam co to tego mieszane uczucia. A jednej strony mam ochotę napisać „tak! Bierzcie ją w ciemno!”, a z drugiej „niee, nie warto iść nawet do biblioteki, szkoda czasu”. Chyba najrozsądniejszym wyjściem będzie powiedzenie Wam „nie przejmujcie się moją opinią, przeczytajcie opis, jeśli trzeba wejdźcie na LubimyCzytać, wtedy sami zdecydujecie, czy chcecie czytać tą powieść czy nie”.

I have loved you since we were 18
Long before we both thought the same thing
To be loved and to be in love
And all I could do is say that these arms were made for holding you, ohohoh woah
I wanna love like you made me feel
When we were 18*

*One Direction – 18 (pozostałe urywki tekstu, również pochodzą z tej piosenki)


Vic :D


4 grudnia 2014

Niewypowiedziane („Losing Hope” Colleen Hoover)

PREMIERA 04.02.2015

„Losing Hope” Colleen Hoover
tom: II
wyd. Otwarte
rok: 2015
str. ? (296)
Ocena: 6/6

I think we'll never change
and our hearts will always separate.
Forget about you
I'll forget about you.
The things we never say
Are better often left alone.
Forget about you
I'll forget about this time.

But it's the same old situation
We made it through this far.
We watched the rockets kiss the sky.
I saw the flames burn out in your eyes.*

Pamiętam, jak pisałam recenzję Hopeless... albo raczej jak jej nie pisałam. Jak wpatrywałam się w migający na ekranie kursor i zastanawiałam się, od czego zacząć. Co napisać? Czego nie napisać? Co ujawnić, a co przemilczeć? Teraz wcale nie jest dużo lepiej, sytuacja różni się tym, że teraz wiedziałam, na co się piszę i czego mogę się spodziewać po samym tekście. Nie uchroniło mnie to jednak przed ogromem emocji, wywołanych przez lekturę Losing Hope.

Dean Holder, wszystkim znany po prostu jako Holder, jak się można spodziewać, nie miał idealnego życia. Nie żeby ktoś specjalnie starał się mu je uprzykrzyć, ale ostatnie jedenaście lat spędził w tak zwanym trybie stand by. Kiedy jako sześciolatek zostawiał swoją najlepszą przyjaciółkę, przed jej domem, nie spodziewał się, że już po chwili jej tam nie będzie. Gdy patrzył, jak zrozpaczona Hope wyciera oczy z łez i podchodzi do samochodu, który właśnie przystanął przed jej posesją, nie był pewien, czy dzieje się coś niewłaściwego. Chłopcu ulżyło, gdy matka nie zareagowała na jego opowieść o porwaniu sąsiadki. W końcu dorośli wiedzą, gdy dzieje się coś złego i są w stanie coś w takich sytuacjach zrobić. Prawda? A może wcale tak nie jest? Może dorośli nie są we wszystkim dobrzy? Może w ogóle nie są tacy, jak się dzieciom wydaje? Może niektórzy z nich to potwory w ludzkich przebraniach, którzy porywają albo... zmuszają do porywania? Niestety, chłopiec nawet nie bierze tego pod uwagę. Obwinia o wszystko samego siebie i jest przekonany, że mógł coś zrobić, że gdyby odpowiednio zareagował, Hope byłaby szczęśliwa z tatą i z nim jako przyjacielem.

Wiele lat po wydarzeniach z dzieciństwa Holder wciąż w każdej mijanej brunetce widzi swoją małą przyjaciółkę. Niestety, nie było mu dane jej odnaleźć. Jako siedemnastolatek przeżywa kolejną tragedię. Zabija się jego siostra bliźniaczka, a że miał pewien wpływ na wydarzenia, które mogły ją do tego skłonić, oczywiście czuje się winny. Odbija się to na jego przyszłości, popada w kłopoty, matka przestaje sobie z nim radzić i odsyła go do ojca. Niestety, Holder i tam pokazuje na co go stać, więc po roku wraca do punktu wyjścia i do mamy. Teraz jest pełnoletni i ma zamiar zmienić swoje życie. Koniec ze szkołą. Koniec z ludźmi, którzy go drażnią. Koniec z bólem i wspomnieniami. Jak się można spodziewać, plan spala na panewce i to już w ciągu pierwszych kilku dni. Bo poznaje ją - Sky, dziewczynę, która sprawia, że Holder przestaje się czuć tak totalnie beznadziejny. Oczywiście -
do czasu.

Z każdą kolejną kartą zwierzeń Holdera, utwierdzałam się w mojej opinii na temat samej książki oraz całej serii. To, co wyszło spod pióra Colleen Hoover trudno jakkolwiek sklasyfikować. Obie książki dopełniają się, wzajemnie przenikają i stają się jednością. Losing Hope to nie tylko historia Holdera, ale i znakomite listy do Les oraz perfekcyjne studium uczuć dwojga młodych i tylko z pozoru pewnych siebie ludzi. Losing Hope to chwile, które z pozoru nic nie mówią, ale w rzeczywistości pokazują wszystko. Całość to idealna kompozycja, którą śmiało można polecić absolutnie każdemu.

Hopeless bez Losing Hope nie jest kompletne.
Losing Hope bez Hopeless nie istnieje.
Hopeless i Losing Hope to wybuchowa mieszanka.
Ta seria rozbija czytelnika na drobne kawałeczki i nie pozwala mu się pozbierać, aż do przeczytania ostatniego zdania. Wówczas świat ponownie staje na nogi, ale jest już zupełnie inny i zdecydowanie nie jest beznadziejny.

Sil


* Hurts - Unspoken

2 grudnia 2014

Związani („Niebezpieczne istoty” Kami Garcia, Margaret Stohl)

PREMIERA 03.12.2014

„Niebezpieczne istoty” Kami Garcia, Margaret Stohl
tom: I
wyd. Feeria
rok: 2014
str. 344
Ocena: 4,5/6


Z Kroniką Obdarzonych, czyli serią, której Niebezpieczne istoty są spinoffem, miałam niewielką styczność. Jeśli idzie o szczerość - tylko pierwsza jej część znajduje się w mojej biblioteczce i niestety nie zdążyłam jej jeszcze przeczytać. Widziałam za to film, który mnie urzekł. Poznałam więc, przynajmniej wyrywkowo (i być może pobieżnie) bohaterów, których dane było mi spotkać podczas lektury Niebezpiecznych istot. Oczywiście w Pięknych istotach historia kręciła się wokół Leny i Ethana i ich dość burzliwych losów, ale nie zabrakło również Ridley i Linka. Czy najnowsze dzieło Kami Garcia i Margaret Stohl jest równie dobre jak zachwalana Kronika obdarzonych? By się tego dowiedzieć, koniecznie należy po nie sięgnąć i przekonać się na własnej skórze. Dopóki jednak tego, jako czytelnicy, nie zrobicie, zachęcam do zapoznania się z poniższym tekstem.

Ridley Duchannes jest starszą (choć niewiele) i zdecydowanie straszniejszą siostrą cioteczną Leny. To ona, gdy nadszedł jej czas, została naznaczona przez Ciemność i stała się syreną. Dzięki temu stała się bardzo silna i niebezpieczna. Z Linkiem, czyli Wesley'em Lincolnem, najlepszym przyjacielem Ethana, łączy ją... ech, długo by opowiadać. W zasadzie wszystko zależy od dnia tygodnia. W zasadzie Rid i Link prawie nigdy nie przestają ze sobą wojować, a gdy wojują na poważnie, różne rzeczy i zdarzenia mogą mieć miejsce. Ona - mistrzyni manipulacji, stara się być normalna, on - od jakiegoś czasu ćwierć inkub, próbuje przetrwać w świecie istot nadprzyrodzonych. Czy taki związek ma jakiekolwiek szanse na przetrwanie? Czy dwójce młodych ludzi będzie dana spokojna i radosna przyszłość, a może ich walka nigdy nie będzie miała końca? Co się stanie, gdy Link w poszukiwaniu spełnienia marzeń o karierze muzycznej wyjedzie do Nowego Jorku? Czy Rid ruszy wraz z nim, albo w ślad za nim? Co wydarzy się w Nowym Jorku? Czy ta podróż zmieni coś w życiu tej dwójki? Nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić do sięgnięcia po Niebezpieczne istoty i przetestowaniu oddziaływania tej powieści samodzielnie.


Odczucia? Cóż, zanim rozpoczęłam lekturę byłam na tę książkę, delikatnie mówiąc, napalona. Aż mnie ręce świerzbiły, żeby już po nią sięgnąć. Gdy w końcu nadszedł ten czas podłapałam pewien rodzaj niepewności - czy to na milion procent książka dla mnie? Przecież nie czytałam Kronik Obdarzonych, a historię Leny i Ethana znam jedynie z kina... Na szczęście autorki postarały się, żeby czytelnik nie musiał za dużo dumać o przeszłości, albo szukać w sieci, co też miało miejsce wcześniej. Wydaje mi się, że większość, jeśli nie wszystkie, niezbędne informacje zostały zwięźle przekazane. Niestety, nie obyło się bez spoilerów Kronik Obdarzonych, ale chyba nie da się wprowadzić kogoś w temat, nie zdradzając mu co było wcześniej. Tak to już jest ze spinoffami, trzeba się więc na wstępie zdecydować, czy planuje się czytać podstawową serię, czy też nie.


Całość czyta się dość dobrze, choć według mnie mogłoby być lepiej. Bohaterowie są dość szaleni i nietypowi, a ich historia nie należy do banalnych i przewidywalnych. Lektura miejscami jest zabawna, a kiedy indziej wywołuje strach (nawet dość spory). Myślę, że Niebezpieczne istoty są warte polecenia, choć raczej miłośnikom fantasy i, mimo wszystko tym, którzy mieli okazję zapoznać się z Kronikami.



Sil

Baza recenzji Syndykatu ZwB

29 listopada 2014

Bookowo 10/2014 (22)

Jest ostatnia sobota miesiąca, a to nieuchronnie, przynajmniej w moim wypadku, zwiastuje pojawienie się książkowego stosu. Nie inaczej jest i w listopadzie. Nie przedłużając, zapraszam do zapoznania się z nowymi nabytkami w mojej biblioteczce. 

Tylko, od czego by tu zacząć? Może od początku :)
A więc, na początku był Egmont, w którym odrobinę się pozmieniało. Po chwilowych zawirowaniach wszystko wróciło do normy, a nawet weszło na wyższy poziom. Bardzo więc dziękuję pani Magdalenie za Moje wypieki i desery na każdą okazję (Doroty Świątkowskiej), Moje przepisy i pomysły (j.w.) oraz za Potwory w Tokio (Richarda Garfield'a). Recenzje wszystkich pozycji wkrótce :) 

Jeśli mowa o "dalszym ciągu", to w wypadku mojego najnowszego stosu ma on wiele do powiedzenia. Przede wszystkich jest Jaguar i zbiór z opowieściami Kiery Cass, czyli Książę i Gwardzista. Ta raczej cieniutka książka ma czytelnikom przybliżyć osoby Maxona i Aspena z bardzo popularnej serii Selekcja (lektura nowel jeszcze przede mną), a także Tak krucho (Tammary Webber), czyli druga część serii Kontury Serca. Powieść jeszcze przede mną, ale z racji wielkiego jej wyczekiwania, długo na półce czekać nie będzie. Za książki wielkie podziękowania należą się pani Agnieszce :)

Za serię i kontynuację serii wzięło się również wydawnictwo Novae Res. Tu znajdziemy trzeci tom Ostatniej spowiedzi (Niny Richter), oraz Szukaj mnie wśród lawendy - Zuzanna (Agnieszki Lingas-Łoniewskiej). Obie powieści mam już za dobą. Recenzję Ostatniej spowiedzi znajdziecie TUTAJ . Już minęła chwila odkąd skończyłam czytać tę książkę i przyznać się muszę, że z każdym dniem utwierdzam się w pewności, że ostatnia część była najlepsza z całej serii. Tylko trzeba ją przeczytać do samiutkiego końca. Moje zdanie na temat wszystkiego co jest autorstwa Agnieszki Lingas-Łoniewskiej chyba nie jest nikomu obce. Osobiście uwielbiam jej sposób przekazywania czytelnikowi nowej historii, nie inaczej jest i z Lawendą, choć ta seria odrobinę odbiega od tego, co kocham najbardziej i za co pokochałam A. L-Ł. Do recenzji zabieram się powoli, ale możecie być pewni, że wkrótce ją przeczytacie :) Pani Doroto - dziękuję!

To oczywiście nie koniec "dalszych ciągów", Do mojej biblioteczki zawitała książka z wymiany na LC, wydana we wrześniu przez Filię. Jedno małe kłamstwo (K.A. Tucker) to kontynuacja serii Dziesięciu płytkich oddechów, która mnie zachwyciła. Książka jeszcze przede mną, ale na pewno nie zawiodę się podczas lektury :) Za wymianę dziękuję Gabii62.

Dalej w stosiku znajdują się Zbuntowani (C.J. Daugherty) od wydawnictwa Otwarte. Boziu, ile ja mam nie przeczytanych powieści, na które tak długo czekałam. Zbuntowani to czwarta odsłona serii Nocna szkoła. Oczywiście Otwarte nie tylko tym chciało się ze mną podzielić. Właśnie jestem w trakcie lektury znakomitej powieści - Losing hope. Premiera już w styczniu, u mnie recenzja już wkrótce :) Za wszystko bardzo dziękuję pani Monice :)


Na końcu tej istnej serii serii znajduje się jedna z pozycji Feerii, czyli Niebezpieczne istoty, które nie tylko są początkiem nowej serii Kami Garcia i Margaret Sthol ale równiez stanowią spinoff bestsellerowej serii Kroniki obdarzonych. Za pozycję serdecznie dziękuję pani Monice.

Ostatnią pozycję recenzencką stanowi Adwokat spraw ostatnich (Pawła Mirosława Szlachetko), którą otrzymałam od wydawnictwa Prószyński i CPA. Dzięki wielkie :)

Na koniec, choć zdecydowanie nie ostatnie, są zakupy targowe, prezenty oraz nagrody. Manipulatora (Max Landorff) zakupiłam na stoisku Sonii Dragi na Targach Książki w Katowicach (przy okazji, to początek serii :)), Przyjaciele z daleka (Matti Rönkä) - otrzymałam na spotkaniu blogerów książkowych (to trzeci tom serii!), Czarne skrzydła wygrałam na spotkaniu blogerów.

To by było na tyle. Czy coś przypadło Wam do gustu? Coś szczególnie polecacie? Coś odradzacie? 

27 listopada 2014

Niebezpieczne istoty - wkrótce premiera

Już 3 grudnia w księgarniach pojawi się spinoff bestsellerowej serii Kronik Obdarzonych, czyli Niebezpieczne istoty. U mnie na półce książka już leży i czeka na lekturę (myślę, że jutro ją zacznę), i powiem szczerze, już się nie mogę doczekać. Recenzja - najpóźniej w przyszłym tygodniu. 
A wy macie ochotę na tę powieść? 


25 listopada 2014

Tajemnice przeszłości („Mroczny zakątek” Gillian Flynn)

„Mroczny zakątek” Gillian Flynn
wyd. Znak Litera Nova
rok: 2014
str. 512
Ocena: 4,5/6


Kręcą mnie thrillery. Nie ma co ukrywać, ten typ literatury od dość dawna królował w moim sercu, ale... No właśnie, zawsze znajdzie się jakieś: "ale", bo szczerze powiedziawszy ostatnio odrobinę się oddaliłam od tego gatunku. Nie wiem, czy to oklapła we mnie chęć nieustającego przeżywania dreszczyku emocji, czy po prostu nie potrafię trafić na coś, co by ten dreszczyk podtrzymało dostatecznie długo. Nie ustaję jednak w poszukiwaniach. Rozglądam się, wygrzebuję, wypatruję, czytam i niestety bywa różnie. Coś mnie porusza, czymś innych chciałabym walnąć o najbliższą ścianę. Coś mi się podoba, ale czyta się to fatalnie. Coś nie ma wystarczającego kopa, ale przelatuje przez moje palce nadzwyczaj szybko. Te braki coraz bardziej mnie zniechęcają, ale nigdy na tyle, by się poddać. Bo, a nóż widelec, następny thriller będzie tym właściwym? Może to Mroczny zakątek wewnętrznie mnie odblokował? Zapraszam do lektury poniższego tekstu.

Libby Day żyje. Codziennie rano budzi się, wpatruje się w sufit i przekonuje samą siebie, że wcale nie musi wstawać. Bo w zasadzie nie musi. Nie pracuje. Nie ma rodziny. Nie ma przyjaciół. Ma wspomnienia, ale za wszelką cenę stara się je wyprzeć z pamięci. Wymazać. Nie wracać do nich. Niestety, jej przeszłość to jedyne, co utrzymuje ją przy życiu. Gdyby nie ona, Libby nie miałaby jak się utrzymać. To ludzie rozpamiętujący historię jej rodziny od czasu do czasu zasilają jej konto, dzięki czemu może opłacić czynsz i piętrzące się rachunki. Niestety, już wkrótce i to się skończy. Jej doradca finansowy od dawna mówił jej, że musi znaleźć pracę, że czas zacząć żyć własnym życiem. Jak to jednak zrobić, gdy się go nie posiada? Gdy wszystko, co ważne, utraciło się kilkanaście, a w zasadzie kilkadziesiąt lat temu? Co wtedy? Libby jeszcze niedawno się starała. Napisała książkę, miała nadzieję, że dzięki niej będzie mogła przestać się martwić. Niestety - ta pozycja okazała się być kompletną klapą. Kiedy więc pojawia się okazja, powiedzmy to, dorobienia, waha się tylko przez chwilę. Jest tylko jeden problem - by zdobyć pieniądze, musi zacząć grzebać we własnej przeszłości. Czy podejmie się tego? Czy rozwiązywanie zagadki przeszłości będzie dla niej swoistym katharsis? Czy uda się jej zdobyć odpowiedzi na wszystkie pytania, które na nowo zrodzą się w jej głowie? Czy jej przeszłość może być jeszcze straszniejsza, niż jej się pierwotnie wydawało? A może jest wręcz odwrotnie? Może całość okaże się tak absurdalna, że aż śmieszna?

Ta historia, jeszcze nim rozpoczęłam lekturę, fascynowała mnie. Bardzo, ale to bardzo chciałam jak najszybciej się z nią zapoznać. A kiedy już zaczęłam czytać... Nie będę ukrywać. Znienawidziłam główną bohaterkę. Zachowywała się okropnie, małostkowo i, jak na swój wiek, bardzo niedojrzale. Nikt i nic się nie liczyło, oczywiście poza nią samą. Ona, ona, ona, ona. Poważnie się zastanawiałam, czy chcę tę książkę dalej czytać. Czy chcę oglądać to przedstawienie, które dla czytelnika przygotowała Libby. Było jednak coś w całej tej historii, co mnie przyciągało. Czytałam dość długo, po kilka rozdziałów dziennie, bo więcej nie byłam w stanie na raz strawić. Całość z każdą kolejną stroną stawała się coraz bardziej interesująca i mroczna. Pojawiało się coraz więcej z pozoru nic nie wnoszących wątków, które następnie zaczynały się ze sobą splatać i zacieśniać. W pewnym momencie, bliżej końca, niż początku, zaczęłam rozumieć, co tak naprawdę mogło mieć miejsce w styczniu 1985 roku. Spodziewałam się konkretnego rozwiązania, ale rzeczywistość zupełnie przerosła to, co uroiło się w mojej głowie.

Mroczny zakątek jest naprawdę tajemniczy i szokujący. Równocześnie napisany został w nie do końca przystępny dla czytelnika sposób. Co drugi rozdział przenosi nas w przeszłość i poznajemy zapis feralnego dnia minuta po minucie, godzina po godzinie. Za każdym razem "przemawia do nas" ktoś inny, dowiadujemy się więc co dana osoba myślała, w jakiej kondycji psychicznej była. I, jak dla mnie, do pewnego momentu nic nie zapowiadało tragedii. Z tych wszystkich relacji najlepiej czytało mi się Patty Day. Najgorzej - Bena. Jeśli zaś chodzi o teraźniejszość, to im dalej brnęłam w książkę, tym łatwiej mi było. W pewnym momencie straciła się gdzieś nienawiść do Libby, która z początku przerodziła się w obojętność, a później nawet w nić sympatii. Choć, nie będę owijać w bawełnę, raczej nie zaliczę jej nigdy do ulubionych bohaterek literackich.

Summa summarum Mroczny zakątek Gillian Flynn przypadł mi do gustu, ale nie powalił mnie na łopatki. Nie mogę więc po tej lekturze powiedzieć, że od tej chwili już tylko thrillery będą siedzieć mi w głowie. Wręcz przeciwnie, po tych pięciuset stronach z ulgą sięgnę po jakieś young adult albo fantasy, które w ostatnim czasie dużo łatwiej mi się przyswaja. Do lektury zapraszam niezłomnych, którzy wytrwać wystarczająco długo przy danej pozycji, oraz wielbicieli thrillerów, którzy nie borykają się z wątpliwościami, co do tego, czy dalej są ich wiernymi fanami. Do zapoznania się z Mrocznym zakątkiem zapraszam również tych, którzy po mojej opinii nie są pewni, czy to książka dla nich. Bo, a nóż widelec, ta właśnie powieść odmieni wasze życie?


Sil

Baza recenzji Syndykatu ZwB

23 listopada 2014

Blogerem jestem :) (TK Katowice)

Chciał wejść, ale powiedzieli, że nie jest blogerem książkowym.
Jak to? 

Tak, tak. To będzie wpis traktujący o Targach Książki w Katowicach, które właśnie się zakończyły. Nie będę pisała, że żenada. Nie będę wspominać, że wstyd i hańba. Nie mam zamiaru tego robić, bo nie od tego jestem. Na Katowickie Targi Książki zaglądam już od kilku lat. Nie zwykłam na nich bywać (zresztą jak i na innych targach) w więcej niż jeden dzień, nie zabawiam również na nich przez więcej niż kilka godzin. Zwykle, choć na chwilę zahaczam o przygotowane specjalnie z tej okazji panele. Lubię wiedzieć co w trawie piszczy i jakie jest zdanie na poszczególne tematy innych ludzi. Do tej pory zawsze zjawiałam się na nich z przyjaciółkami i mężem, W tym roku - z mężem, siostrą, jej koleżanką i Furiatem, czekającym grzecznie na zewnątrz. Nigdy, przy żadnej z tych okajzji, nie spodziewam się na Targach w Katowicach cudów, więc nigdy się nie zawodzę. Zresztą ja zwykle na TK poszukuję jakichś perełek, a nie czegoś, co mogę kupić w pierwszej lepszej księgarni, niejednokrotnie za znacznie mniejsze pieniądze. Nie mówię, że nie kupuję tam książek, bo kupuję, ale raczej niewiele i tylko jeśli to mi się kalkuluje. Na przykład u Sonii Dragi, gdzie zawsze można znaleźć coś w super cenie. Dlatego ucieszyły mnie stoiska z ręcznie robionymi zakładkami, ceramicznymi cudeńkami i drewnianymi dodatkami. Genialne były również ręcznie dziergane gadżety. Jak się można było spodziewać - wydaliśmy z Arturem majątek. Ale, raz się żyje, prawda?  

Może coś ze starszych pozycji?

To na Targach Książki w Katowicach jest najfajniesze. Zawsze znajdują się na nich stragany z antykwariatów, na których można poszukać perełek. My znaleźliśmy książkę z tradycyjnymi daniami śląskimi. Niestety, w chwili gdy tam byliśmy, nie mogliśmy znaleźć sprzedawcy, a jak już wróciliśmy, nie było książki :(

Zakładki?

Jasne, że byłoby super, gdyby te stragany z dodatkami były jedynie dodatkiem do tych Targów. W zasadzie zajmowały z 1/3 całości. No i fakt, kolejna 1/3 to outlet sprzętu sportowego. Tak jeszcze nie było, fakt. Ale narzekać nie będę bo i tak było bardzo przyjemnie. Bez tłoku, bez poszukiwania powietrza, bez gonitwy. 

Ciąg dalszy pięknych rzeczy

Wszystko ładnie porozkładane, dostępne dla oglądających i zwykle w super cenach. Na niemal każdym stoisku (poza tymi sportowymi, oczywiście), były jakieś nawiązania do książek. Kolczyki z książkami, zakładki, notesy. Wiem, to nie były targi home made, ale zawsze coś :)

Po krótkim przeglądzie pozostałych stoisk udałam się na panet dotyczący komentowania na blogach zorganizowany przes ŚBK. Na wstępie zostaliśmy wszyscy przywitani przez organizatorów, otrzymaliśmy nawet prezent. Następnie wręczono nam karteczki z konkursową zabawą, za którą się zabrałam, niezwłocznie po usadowieniu się. 

A zapomniałabym, na TK Katowice nie bylismy anonimowi
Tak, tak - jestem blogerem :)

Tak sobie teraz myślę, że to wcale nie jest takie złe, oczywiście, jeśli jest zrobione z głową. Na TK Kraków blogerzy książkowi mieli free wejście (tu również oczywiście), przy czym na Krakowskich targach do jednego bloga mogła być przypisana tylko jedna osoba, a przecież niejednokrotnie bloga prowadzi więcej osób. Fajnie więc, że w Katowicach można było zapisać do jednego bloga. Fajnie byłoby jeszcze, gdyby takie plakietki wydawano przy wejściu, personalnie, na każdych targach, gdzie zaprasza się blogerów jako gości. Jeśli ktoś uważa nas gdzieś zaprasza, to mógłby się choć odrobinę postarać. ŚBK rozdało plakietki i poprosiło o ich wypełnienie. I super. Byle tak dalej. 

Zanim przystąpiliśmy do dyskusji, na szybko wypełniłam bloczek konkursowy. Łatwo nie było, głowiłam się dość długo i, szczerze powiedziawszy, nie planowałam oddać kartki. Dwadzieście zwrotów powinno mnie było naprowadzić na tyle samo nazw blogów. 

Tu w konkursie bierze udział Janek Mądrzywołek

wypełnić?

co by tu wpisać...

Później dyskusja zaczęła się na całego. O samych komentarzach również rozmawiano, choć w pewnym momencie temat zupełnie się rozmył i mówiono już o wszystkim. Następnym razem jednak zdecydowanie musiałabym usiąść bliżej. Podobno w pierwszym rzędzie nikomu nie brakowało mikrofonu. Niestety, z tyłu nie było już tak wesoło. Na szczęście sporo usłyszałam i nawet raz zabrałam głos :)

Obrady w toku

Kiedy już Marta zdecydowała, że panel czas zakończyć, konkurs został rozwiązany i, o dziwo, okazało się, że zajęłam zaszczytne trzecie miejsce. Szok. 

Bardzo dziękiję!

Po wyjściu z panelu jeszcze raz przebiegłam się po płycie Spodka, dorwałam super notes z cytatem z Alfa oraz książkę z serii Thriller u Sonii Dragi. Po wyjściu ze Spadka spotkaliśmy ponownie Janka, a on spotkał, po raz pierwszy na żywo, Furiata. No i miłość od pierwszego szlupnięcia. Może weźmie go do Krakowa? Gratis dodaję karmę ma tydzień (oczywiście w ilości tabelarycznej, a nie takiej, jaką Furek jest w stanie wchłonąć). 

Na koniec pochwalę się jeszcze moimi zdobyczami :)

Fioletowy słoń. GENIALNY!


Zdobycze

No i zakładka - paw z fioletowym kamyczkiem

A wy byliście na Targach Książki w Katowicach? Podobało się? Wybierzecie się w przyszłym roku? 

19 listopada 2014

POTWORY W TOKIO – Grą Roku 2014!

Z Arturem ostatnio, nie za często, ale zawsze... próbujemy różnych gier planszowych. Mam nadzieję, że wkrótce uda nam się zagrać w Potwory w Tokio. Poniżej ociupinka informacji o tej grze :)

Polska wersja światowego bestsellera „King of Tokyo” Grą Roku 2014. Eksperci związani z rynkiem gier planszowych i karcianych docenili wydane przez Egmont Polska „Potwory w Tokio”.
 



GamesFanatic.pl – najstarszy serwis o grach planszowych i karcianych w Polsce - w ramach plebiscytu Planszowa Gra Roku przyznał główną nagrodę Gra Roku 2014 planszówce „Potwory w Tokio” wydanej przez Egmont Polska. Tytuł Gry Roku przyznawany jest planszówkom, które cechuje nie tylko wysoka jakość wykonania, ale fakt, że zachęcają do wspólnego spędzania czasu w gronie rodziny i znajomych oraz rozbudzają zainteresowania potencjalnych nowych graczy.

Polski sukces „Potworów w Tokio” potwierdzają 22 zdobyte nominacje oraz nagrody na całym świecie. W tym:

Najlepsza gra planszowa (Włochy 2012)
Najlepsza gra dziecięca (USA 2012)
Najlepsza gra rodzinna (USA 2012)
Najlepsza gra imprezowa (USA 2012)
Najlepsza gra rodzinna (Holandia 2013)

„Potwory w Tokio” to emocjonująca kościana gra imprezowa przeznaczona dla 2 do 6 graczy, rekomendowana osobom w wieku powyżej 8 lat. Autorem gry jest Richard Garfield, amerykański profesor matematyki oraz twórca najpopularniejszej na świecie kolekcjonerskiej gry karcianej: Magic the Gathering. Rewelacyjne ilustracje do planszówki stworzył Benjamin Raynal.

Dlaczego warto w nią zagrać? Powodów jest wiele. Ma ona stosunkowo proste i pomysłowe zasady, a także klimatyczne ilustracje. Każdagra jest dynamiczna i emocjonująca. Dodatkowo zróżnicowane karty sprawiają, że poszczególne rozgrywki są niepowtarzalne.

Więcej informacji o nagrodzie Gra Roku: www.planszowagraroku.pl
Więcej informacji o grach planszowych Egmontu: www.KrainaPlanszowek.pl

14 listopada 2014

Wieczność („Ostatnia spowiedź III” Nina Reichter)

„Ostatnia spowiedź III” Nina Reichter
tom: III
wyd. Novae Res
rok: 2014
str. 376
Ocena: 5/6


Wieczność znaczy "na zawsze", a nie "zawsze"*
Więc znów rozkładam przed Tobą talię kart, a Ty losuj. Wybieraj między miłością, wiarą i nadzieją. Zobacz prawdę tylko po to, by wspomnienia nabrały jaśniejszego znaczenia i byś mógł przyznać, że były przepiękne - choć to, co stało się potem, sprawia, że odwracasz od nich wzrok. Zobacz prawdę, byś jak zwykle pominął fakt, że ma ona różne oblicza, a to jedno jedyne, które dostrzegasz, jest tylko jej obrazem odbijającym się w Twoich oczach.**

Wątpliwości. Niepewność. Zwątpienie. Wiele emocji targało mną, nim sięgnęłam po trzeci tom Ostatniej spowiedzi. Poprzednie części bardzo mi się podobały, ale... Niestety w obu przypadkach były pewne "ale". Niektóre zachowania bohaterów nie pasowały mi do całości. Niektóre sceny wydawały się sztuczne i wydumane. Niektóre uczucia tak słodkie, że aż mało prawdopodobne. Jednak summa summarum  ostatecznie w obu przypadkach byłam na tak. I chciałam więcej. I dostałam. Jedyne pytanie mnie tylko dręczyło: czy tym razem się nie zawiodę kompletnie?

Allison Ann Hanningan i Bradin Rothfeld są najzwyczajniej w świecie szczęśliwi. Żyją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Nie mogą wytrzymać bez siebie dłużej niż kilka minut, a gdy już się widzą, bezsprzecznie iskrzy między nimi. Od kilku miesięcy są zaręczeni, a także usilnie próbują sprowadzić na świat jeszcze jednego, małego człowieczka. Oczywiście jest również druga strona medalu, mianowicie kontrakt, jaki Bradin wraz z Bitter Grace podpisali. Idea była taka, by każda fanka czuła się jak potencjalna przyszła pani Rothfeld. By ją zrealizować wokalista miał, przynajmniej publicznie, uchodzić za smutnego, wciąż poszukującego siebie i swojej drugiej połówki singla. Tak więc jego związek z Ally od początku musi być ukrywany. Niby ludzie z branży wiedzą, kto z kim i kiedy, ale nikt nie mówi nic głośno, więc ich związek nie jest nigdzie opisywany, ani szeroko omawiany. Niby zaręczyny i chęć spłodzenia potomka z zasady powinny zmienić ten stan rzeczy, albo przynajmniej zmusić Ally i Brade'a do myślenia o tym, co będzie dalej, w rzeczywistości jednak nie ma to wpływu na ich postępowanie. Wszystko jednak ulega zmianie, gdy Bitter Grace jedzie w trasę koncertową, podczas której sprawy mocno się komplikują. Czy zakochanej po uszy parze uda się utrzymać związek w tajemnicy? Czy ich wieczna miłość będzie trwała do samego końca? Czy coś, lub ktoś, będzie w stanie ich rozdzielić? By się tego dowiedzieć, koniecznie musicie sięgnąć po serię Ostatnia spowiedź, i przekonać się na własnej skórze.

Przyznam wam się do czegoś. Gdzieś w okolicach trzysta dziesiątej strony wzięły we mnie górę emocje. I to takie negatywne. Zdenerwowałam się i napisałam recenzję. Podzieliłam sobie powieść na trzy części i każdą opisałam osobno. Bo nie wiedziałam, jak inaczej przekazać to, co czułam. A byłam najzwyczajniej w świecie wściekła. I nie planowałam czytać dalej. Wyszłam z założenia, że czytanie kolejnych pięćdziesięciu stron było stratą czasu. Napisałam co chciałam i... jednak skończyłam książkę. Jak się można było spodziewać, recenzja wylądowała w koszu. Stała się mało aktualna, a co za tym idzie nie za bardzo nadawała się do publikacji. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak musiałabym wydzielić w trzecim tomie Ostatniej spowiedzi kilka części, zupełnie różnych od siebie. Pierwszych kilkadziesiąt stron mnie zachwyciło. Zaczęłam czytać w nocy i jak się można było spodziewać, zarwałam nockę. Jedynie zdrowy rozsądek mnie stopował i ostatecznie zostawiłam sobie trzy godziny na sen, tak żeby w pracy wyglądać w miarę przytomnie. To było coś. Czytało się bardzo dobrze i płynnie. Tekst wciągał, był pasjonujący i trzymany w rewelacyjnym klimacie. Widać, że autorka płynęła na fali poprzednich części, bo początek utrzymany był właśnie w ich tonacji. Później oczywiście wszystko się zawaliło. Takie wielkie łubudu jest oczywiście bardzo często wykorzystywane przez autorów. Nina Reichter pod tym względem niczym nie różni się od innych pisarzy. W każdym tomie swej opowieści ukazywała wielkie rozterki głównych bohaterów i skutecznie, ale na chwilę, ich ze sobą rozdzielała. I tak, mniej więcej od jednej trzeciej powieści ponownie przeżywamy załamanie tego wyśmienitego związku. Tym jednak razem bohaterowie na tyle tragicznie reagują na wydarzenia, że ich miłość staje pod wielkim znakiem zapytania. Aż dziw bierze, jak łatwo zdeptać te wszystkie wielkie słowa. Osobiście jestem dość dziwnym czytelnikiem i nie lubię, gdy wszystko jest tak pięknie i cukierkowo. Trochę się więc nawet cieszyłam z rozwoju sytuacji, a z każdą przeczytaną stroną upewniałam się, że Ally może w końcu znaleźć osobę, która będzie ją kochała bezwarunkowo. Oczywiście nie byłby to związek bezproblemowy, ale zdecydowanie o wiele zdrowszy. Niestety, Nina Reichter postanowiła spłatać czytelnikom figla i gdzieś w okolicach trzy setnej strony przetasowała karty. W zasadzie w jednej chwili przewróciła wszystko do góry nogami, i zaś w powietrzu zaczęły unosić się czerwone serduszka, a bohaterowie zachowywali się, jak wypalili dużo, wyjątkowo uwznioślającego zioła. Jak dla mnie, było zbyt landrynkowo, kiczowato i wręcz nierealnie. Nagle problemy, które przerosły Ally i Bradina przestały mieć znaczenie. Chyba się ze mną zgodzicie co do tego, że miałam prawo się zdenerwować? No bo, poważnie, ile lukru można znieść? Byłam przekonana, że tak, albo jeszcze słodziej, będzie już do samego końca. I nie chciałam dalej czytać. Poważnie. Na szczęście jakiś wewnętrzny głosik zmusił mnie do kontynuowania lektury, która wiele zmieniła w postrzeganiu przeze mnie całej serii.

Jest coś, co przez całą Ostatnią spowiedź nie dawało mi spokoju, a w trzecim tomie denerwowało mnie niemiłosiernie. Autorka nieustannie w tekst wtrącała cytaty z samych bohaterów, zarówno z dopiero co miniętych stron, jak i z poprzednich części serii. Niektóre zdania powtarzane były po kilka, a może i nawet kilkanaście razy. Jak dla mnie to już przesada, która dość poważnie odrzucała mnie od książki.

Patrząc teraz na cały trzeci tom wciąż dzielę go sobie w głowie na cztery części, z których pierwszą oceniłabym na pięć, drugą na cztery i pół, trzecią (bardzo krótką) na słabe trzy i ostatnia na sześć. W zasadzie powinnam więc całość ocenić na jakieś cztery i pół. Po głębszych przemyśleniach zdecydowałam się jednak na piątkę. Bo końcówka, choć gdzieś to już widziałam, była ekstra. Gdyby całość utrzymać w tym klimacie, powieść zyskałaby u mnie pewną i mocną szóstkę, ale niestety, stało się inaczej. Komu polecam? Na pewno wszystkim, którzy czytali poprzednie części, a całą serię każdemu, kto chciałby zatopić się w niezwykłym i dość surrealnym świecie muzycznej kliki i jej problemów. W ostatecznym rozrachunku, zdecydowanie warto.

Sil
* str. 349

** str. 95

12 listopada 2014

Odwaga z turkusowymi oczami („Cena odwagi” Ewa Seno)

„Cena odwagi” Ewa Seno
tom: II
wyd. Feeria
rok: 2014
str. 329
Ocena: 5/6




Możemy posiadać wiele cech: cierpliwość, uczciwość, odpowiedzialność, wrażliwość… odwaga.
Tak, odwaga jest chyba jedną z najważniejszych cech u większości ludzi, bo w końcu bez odwagi nie podeszłybyśmy i nie zagadałybyśmy do tego przystojnego bruneta siedzącego dwa rzędy za tobą w kinie, nie wsiedlibyśmy do samolotu, czy na diabelski młyn. A czy nawet bardzo, ale to bardzo odważni ludzie byliby w stanie ocalić swoją planetę, dajmy na to, przed armią śmierci? Czy starczyłoby im samozaparcia i determinacji do tego, by przenosić się z planety na planetę, ryzykując przy tym życiem nie tylko swoim, ale też swoich najbliższych przyjaciół?

Nina, a właściwie powinnam powiedzieć, Królewna Anilia, musi dokonać wyboru: próbować przemierzyć kilka planet w poszukiwaniu maga, który nauczy ją posługiwać się mocą, czy też bez walki oddać się w ręce Alexusa – potężnego przywódcy, który pragnie jedynie jej śmierci. Honor nie pozwala jej poddać się bez żadnych prób, dlatego też wraz ze swoimi strażnikami – Nickiem, Kate, Christianem , Londonem, Ethanem, Jamesem, Calebem i Jackiem, wyrusza na poszukiwania planety o nazwie Purnea, która jest zamieszkiwana przez potężnego maga, Maximusa i jego żonę. Niestety tak się składa, że nikt nie wie, gdzie ona dokładnie leży. Jednak, jak to mówią, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Królewna wraz ze swoją świtą, podczas wyprawy, zdobywają sojuszników, którzy mogą pomóc w walce z Alexusem. Nie wszyscy jednak są chętni do pomocy, ponieważ „ta bitwa z góry skazana jest na niepowodzenie”. Mimo to Antilia nie poddaje się, a jej zaciętość zostaje nagrodzona. Gdy przybywają na ziemie Koledian, dowiadują się, że Maximusa można spotkać tylko przez siedem dni w roku, na planecie Cronos, niestety, jest to miejsce niebezpieczne ponad wszystko, zważywszy na to, że zamieszkują ją Vipery (znaczy wampiry). Christian już proponuje wycofanie się, znalezienie jakiegoś innego sposobu na skontaktowanie się z magiem, Nina jednak chce jak najszybciej się tam dostać, bo nie wiadomo jak wiele czasu zostało im do starcia. Kiedy przybywają na Cronos, z początku wszystko idzie jak po maśle, jednak gdy wchodzą do ciemnego lasu, zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Czy wszyscy wyjdą z tego bez szwanku? Jaki układ zostanie zaproponowany Antilii? Przez co jeszcze będą musieli przejść nasi bohaterowie?

Druga część z serii Antilia, zachwyciła mnie tak samo jak pierwsza. A może nawet bardziej? Wbrew pozorom, nie wieje tu nudą, nie da się przewidzieć następnych wydarzeń. Jest to książka zdecydowanie niebanalna, czyli coś, co niedźwiadki lubią najbardziej :D. Powieść pełna akcji i nieoczekiwanych jej zwrotów. No i nie brakuje nam tu również wątku miłosnego, ale to zdecydowanie w bardzo małej ilości. O zakończeniu nawet nie wspomnę, bo do tej pory nie dociera do mnie to, co się stało. Jestem wstrząśnięta i z niecierpliwością czekam na kolejną część.

Sądzę, że Cena odwagi jest godna polecenia każdemu, niezależnie od wieku, nad płcią jednak bym się zastanowiła :P

Vic :D


10 listopada 2014

Niekończąca się wędrówka („Black ice” Becca Fitzpatrick)


„Black ice” Becca Fitzpatrick
wyd. Otwarte
rok: 2014
str. 448
Ocena: 5,5/6



Chcesz coś udowodnić. Chcesz pokazać, na co cię stać. Pragniesz zaprezentować swoją wewnętrzną i zewnętrzną siłę, tak by nikt już nie mógł powiedzieć, że prawdopodobnie do niczego się nie nadajesz. Chcesz przestać być postrzeganą jako nieporadna nastolatka, która trzech kroków nie zrobi samodzielnie, nie wspominając już o praniu, gotowaniu czy samotnych pieszych wędrówkach. Dlatego starasz się, pracujesz nad sobą niemal przez cały rok. Godzina po godzinie, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu starasz się, bo chcesz coś udowodnić. A gdy przychodzi godzina próby - upadasz przy pierwszym potknięciu. O tym, czy się z tego upadku podniesiesz decydujesz tylko ty. Decyzję jednak podjąć można tylko raz, jeśli będzie niewłaściwa - konsekwencje poniesiesz tylko ty. W końcu swoje życie można przeżyć tylko i wyłącznie samodzielnie. 

Britt Pheiffer jeszcze osiem miesięcy wcześniej uważała się za największą szczęściarę jaka chodzi po ziemi. Od bardzo dawna była zakochana w chłopaku, którego znała w zasadzie przez całe życie. Była przekonana, że jej uczucia na zawsze pozostaną jedynie w fazie fantazji, bo w końcu Cal, brat jej najlepszej przyjaciółki Korbie pozostawał całkowicie poza jej zasięgiem. Ubiegłej wiosny zdążyło się jednak coś wspaniałego - Calvin Versteeg w końcu zwrócił na nią uwagę i stał się jej oficjalnym chłopakiem. No może nie jest to do końca prawda - w końcu Cal usilnie prosił ją, by ich związek pozostał nieujawniony. W końcu tyle się działo, dostał się na wymarzone jego ojca, musiał się przenieść do Stanford, no a tam, jak to przystało na studenta - z zaliczyć najwięcej jak się da dziewczyn. Dlatego też Cal zaraz po rozpoczęciu nauki zerwał z Britt telefonicznie. Czy jego zachowanie kryje drugie dno? Czy to możliwe, by chłopak chciał ją przed czymś obronić? A może najprostsze rozwiązanie jest najbliższe prawdy, i Cal po prostu stracił nią zainteresowanie? By dowiedzieć się tego, oraz odkryć tajemnice Britt, Cala i Masona, koniecznie należy zapoznać się z Black ice. 

Książka wciąga, i to już od pierwszych napisanych przez Becce Fitzpatrick słów. To tylko utwierdza czytelnika w przeświadczeniu, że czeka go znakomita lektura. Nieustanne zwroty akcji, pełne napięcia i brutalności sceny. Pościgi, strzelaniny i wielość zagadek do rozwiązania, które mnożą się z każdym kolejnym rozdziałem, to to, co tygryski kochają najbardziej. Nic dodać, nic ująć. Powieść jest fenomenalna i warta każdej poświęconej jej chwili. Podczas finiszu, aż chce się zawołać, że chce się więcej i więcej. NIE! Nie chcę kończyć! Chcę czytać dalej. Może będzie kolejna część? Proszę, PROSZĘ! No ale niestety, jak to zwykle w życiu bywa, wszystko co dobre, szybko się kończy. I raczej nie zapowiada się na kontynuację tej powieści. Przyznać się muszę, że po serii Szeptem, miałam pewne wątpliwości, czy chcę jeszcze czytać coś co napisała Becca Fitzpartick. Odrobinę zawiodłam się na ostatniej części tamtej serii, i pozostał mi po niej pewien niesmak. Teraz jednak to wspomnienie w całości wymazuje. Black ice to świetna pozycja, którą mogę z czystym sumieniem polecić każdemu. Zdecydowanie warto się z nią bliżej zapoznać.

Sil
 Baza recenzji Syndykatu ZwB

6 listopada 2014

Pamięć o Asterixie („Asterix i spółka”)


„Asterix i spółka”
wyd. Egmont
rok: 2014
Ocena: 5/6




W ręce wpadła nam gra, o dziwo nie gra komputerowa, a gra planszowa, jak nam się wtedy wydawało o nic nieznaczącym tytule „Asterix i spółka”. Po odleżeniu „urzędowego czasu” na półce, któregoś jesiennego i ciepłego popołudnia, postanowiliśmy zobaczyć co kryje w sobie gustowne i ładne, acz dość małe pudełko. I to był wielki błąd.

Folię z pudełka zrywaliśmy jak wygłodniałe lwy skórę ze świeżo upolowanej antylopy. Po otwarciu pudełka, moja druga połówka, jak to kobieta, zabrała się za przeglądanie instrukcji, a ja szukałem planszy, aby sprawdzić jak duża i czy bardzo kolorowa. Otóż Asterix i spółka to gra karciana, ale nie martwcie się, przynajmniej oficjalnie nie będziecie potrzebowali do niej pieniędzy, a tym bardziej nie będziecie musieli się rozbierać - to nie poker. Egmont, czyli producent gry, bardzo się postarał i napracował nad oprawą graficzną, co zresztą można zobaczyć na poniższych zdjęciach. Kolorowo, czytelnie i bardzo trwale wykonane są wszystkie elementy tej produkcji – łącznie z pudełkiem. W samym opakowaniu znajdziemy instrukcję, co jest oczywiste. Jest ona dość skromna, ale bardzo jasno i czytelnie napisana. Gwarantuje, że jedno czytanie i nawet najmłodszy, a nawet najstarszy zrozumie bez najmniejszych problemów. Jest pełna obrazków, a więc z mojej strony wielki plus. Ponadto w pudełku są dwa rodzaje kart, a raczej można by rzec - kafelki i karty. Tych pierwszych jest siedem, a tych drugich zawrotna ilość - czterdziestu dziewięciu, podzielonych na siedem kategorii. Tak, dobrze się domyślacie, istnieje ścisłe powiązanie między kartami i kafelkami


Rys1 (kafelki kategorii)

Rys2 (karty do gry)

Teraz wypadałoby wyjaśnić o co chodzi w grze. Otóż już śpieszę z odpowiedzią. Naszym zadaniem jest zebranie jak największej ilości kart. Aby wygrać musimy mieć ich oczywiście więcej niż przeciwnik. Karty zdobywamy dzięki swojej pamięci. Sama rozgrywka jest bardzo szybka i dynamiczna, oczywiście jeśli mamy dobrą pamięć i refleks. 

Do rozgrywki potrzebny jest nam kawałek stołu lub jakiejś innej, w miarę równej powierzchni do której wszyscy uczestnicy gry mają łatwy dostęp. Mając „stół” rozkładamy kafelki i do nich dokładamy karty odpowiadające im kolorem. Kładziemy je obrazkami do góry tak, aby każdy z graczy zapamiętał. Gdy wszyscy będą gotowi karty zakrywamy. Teraz przechodzimy do gry właściwej, a więc tasujemy pozostałe karty i kładziemy na kupce na stole tak, aby obrazki były przed nami ukryte.
Rys3 (przygotowanie gry)

Rys4 (rozgrywka pierwszy krok)

Rys5 (pierwsze losowanie)

Teraz jeden z graczy rozpoczyna i wyciąga pierwszą karę z kupki i odwraca tak aby wszyscy widzieli obrazek i jej kolor. W tym momencie wszyscy przypominają sobie jaki obrazek był na karcie leżącej na stole pod kafelkom o takim samym kolorze jak wylosowana karta. Kto pierwszy ten lepszy. Podaję nazwę i w tajemnicy sprawdza karę leżąca na stole. Jak się zgadza to ją zabiera i pod kafelkiem ląduje dopiero co wylosowana karta. Znowu zapamiętujemy obrazek odwracamy i gramy dalej. Tak w kilku prostych i łatwych zdaniach przedstawiłem zasady rozgrywki. Uf trochę przypomniała mi się scena z filmu „Sen Życia według Monty Pythona” odbywająca się w szkole i tycząca wieszaków i listów. Jak ktoś zrozumiał tamtą scenę to teraz zrozumiał to co napisałem. 

Sama gra swoją fabułą nawiązuje do komiksu/filmu/bajki o dzielnych galach. No dobrze, może nie fabuła gry, bo takowej chyba nie ma, a oprawa graficzna nawiązuje do wspomnianego wcześniej cyklu. Na kartach są nie tylko postacie, ale także przedmioty którymi się posługują, elementy ich garderoby i wyposażenia, oraz bliżsi i dalsi zwierzęcy przyjaciele a także ich jedzenie. Ci co doskonale znają Asterixa i jego świtę szybko odnajdą się w obrazkach, zwłaszcza w imionach galów. Pozostali i dzieci mogą mieć pewne problemy z nazewnictwem, ale nic w tym trudnego, bo zawsze można mówić ten gruby w zielonym, albo ten z siwą brodą. Dla chcącego nic trudnego i wszystko jest kwestią ustaleń. Gra naprawdę jest dla graczy od piątego roku życia. Choć wydaje mi się, że młodsi też dadzą sobie radę, przy małej pomocy opiekunów.

No dobrze, podsumowując szybko, gra jest naprawdę fajna i wciągająca. Stąd moje stwierdzenie z początku „i to był błąd”. Graliśmy we dwójkę i zabawa była naprawdę przednia i ciężko było przestać, a przecież trzeba było przyszykować obiad i wyjść z psem na spacer! Gra jest czystą zabawą pamięciową i tak naprawdę na obrazkach mogłoby znaleźć się wszystko, a i tak gra by się nie zmieniła i zapewne nie straciła wiele na atrakcyjności. Nawiązanie do Asterixa na pewno dodaje grze więcej smaczku i zapewne skłoni kilka osób do zakupu. Ja osobiście na pewno zabiorę tę grę ze sobą na wakacje, ze względu na szybką rozgrywkę i niepowtarzalność każdej tury – jeśli rozumiecie o co chodzi. Tu nie nauczymy się odpowiedzi na pytania i będziemy królami każdej rozgrywki. Możemy poznać wszystkie obrazki, ale to nam nic nie da, bo tu liczy się pamięć i refleks.


Artur Borowski