„Ostatnia spowiedź III” Nina Reichter
tom: III
wyd. Novae Res
rok: 2014
str. 376
Ocena: 5/6
Wieczność znaczy
"na zawsze", a nie "zawsze"*
Więc znów rozkładam
przed Tobą talię kart, a Ty losuj. Wybieraj między miłością, wiarą i nadzieją.
Zobacz prawdę tylko po to, by wspomnienia nabrały jaśniejszego znaczenia i byś
mógł przyznać, że były przepiękne - choć to, co stało się potem, sprawia, że
odwracasz od nich wzrok. Zobacz prawdę, byś jak zwykle pominął fakt, że ma ona
różne oblicza, a to jedno jedyne, które dostrzegasz, jest tylko jej obrazem
odbijającym się w Twoich oczach.**
Wątpliwości. Niepewność. Zwątpienie. Wiele emocji targało mną, nim
sięgnęłam po trzeci tom Ostatniej spowiedzi. Poprzednie części bardzo mi się
podobały, ale... Niestety w obu przypadkach były pewne "ale".
Niektóre zachowania bohaterów nie pasowały mi do całości. Niektóre sceny
wydawały się sztuczne i wydumane. Niektóre uczucia tak słodkie, że aż mało
prawdopodobne. Jednak summa summarum
ostatecznie w obu przypadkach byłam na tak. I chciałam więcej. I
dostałam. Jedyne pytanie mnie tylko dręczyło: czy tym razem się nie zawiodę
kompletnie?
Allison Ann Hanningan i Bradin Rothfeld są najzwyczajniej w świecie
szczęśliwi. Żyją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Nie mogą
wytrzymać bez siebie dłużej niż kilka minut, a gdy już się widzą, bezsprzecznie
iskrzy między nimi. Od kilku miesięcy są zaręczeni, a także usilnie próbują
sprowadzić na świat jeszcze jednego, małego człowieczka. Oczywiście jest
również druga strona medalu, mianowicie kontrakt, jaki Bradin wraz z Bitter
Grace podpisali. Idea była taka, by każda fanka czuła się jak potencjalna
przyszła pani Rothfeld. By ją zrealizować wokalista miał, przynajmniej
publicznie, uchodzić za smutnego, wciąż poszukującego siebie i swojej drugiej
połówki singla. Tak więc jego związek z Ally od początku musi być ukrywany.
Niby ludzie z branży wiedzą, kto z kim i kiedy, ale nikt nie mówi nic głośno,
więc ich związek nie jest nigdzie opisywany, ani szeroko omawiany. Niby
zaręczyny i chęć spłodzenia potomka z zasady powinny zmienić ten stan rzeczy,
albo przynajmniej zmusić Ally i Brade'a do myślenia o tym, co będzie dalej, w
rzeczywistości jednak nie ma to wpływu na ich postępowanie. Wszystko jednak
ulega zmianie, gdy Bitter Grace jedzie w trasę koncertową, podczas której
sprawy mocno się komplikują. Czy zakochanej po uszy parze uda się utrzymać
związek w tajemnicy? Czy ich wieczna miłość będzie trwała do samego końca? Czy
coś, lub ktoś, będzie w stanie ich rozdzielić? By się tego dowiedzieć,
koniecznie musicie sięgnąć po serię Ostatnia spowiedź, i przekonać się na
własnej skórze.
Przyznam wam się do czegoś. Gdzieś w okolicach trzysta dziesiątej
strony wzięły we mnie górę emocje. I to takie negatywne. Zdenerwowałam się i
napisałam recenzję. Podzieliłam sobie powieść na trzy części i każdą opisałam
osobno. Bo nie wiedziałam, jak inaczej przekazać to, co czułam. A byłam
najzwyczajniej w świecie wściekła. I nie planowałam czytać dalej. Wyszłam z
założenia, że czytanie kolejnych pięćdziesięciu stron było stratą czasu.
Napisałam co chciałam i... jednak skończyłam książkę. Jak się można było
spodziewać, recenzja wylądowała w koszu. Stała się mało aktualna, a co za tym
idzie nie za bardzo nadawała się do publikacji. Nie zmienia to jednak faktu, że
i tak musiałabym wydzielić w trzecim tomie Ostatniej spowiedzi kilka części,
zupełnie różnych od siebie. Pierwszych kilkadziesiąt stron mnie zachwyciło.
Zaczęłam czytać w nocy i jak się można było spodziewać, zarwałam nockę. Jedynie
zdrowy rozsądek mnie stopował i ostatecznie zostawiłam sobie trzy godziny na
sen, tak żeby w pracy wyglądać w miarę przytomnie. To było coś. Czytało się
bardzo dobrze i płynnie. Tekst wciągał, był pasjonujący i trzymany w
rewelacyjnym klimacie. Widać, że autorka płynęła na fali poprzednich części, bo
początek utrzymany był właśnie w ich tonacji. Później oczywiście wszystko się
zawaliło. Takie wielkie łubudu jest oczywiście bardzo często wykorzystywane
przez autorów. Nina Reichter pod tym względem niczym nie różni się od innych
pisarzy. W każdym tomie swej opowieści ukazywała wielkie rozterki głównych
bohaterów i skutecznie, ale na chwilę, ich ze sobą rozdzielała. I tak, mniej
więcej od jednej trzeciej powieści ponownie przeżywamy załamanie tego
wyśmienitego związku. Tym jednak razem bohaterowie na tyle tragicznie reagują
na wydarzenia, że ich miłość staje pod wielkim znakiem zapytania. Aż dziw
bierze, jak łatwo zdeptać te wszystkie wielkie słowa. Osobiście jestem dość
dziwnym czytelnikiem i nie lubię, gdy wszystko jest tak pięknie i cukierkowo.
Trochę się więc nawet cieszyłam z rozwoju sytuacji, a z każdą przeczytaną
stroną upewniałam się, że Ally może w końcu znaleźć osobę, która będzie ją
kochała bezwarunkowo. Oczywiście nie byłby to związek bezproblemowy, ale
zdecydowanie o wiele zdrowszy. Niestety, Nina Reichter postanowiła spłatać
czytelnikom figla i gdzieś w okolicach trzy setnej strony przetasowała karty. W
zasadzie w jednej chwili przewróciła wszystko do góry nogami, i zaś w powietrzu
zaczęły unosić się czerwone serduszka, a bohaterowie zachowywali się, jak
wypalili dużo, wyjątkowo uwznioślającego zioła. Jak dla mnie, było zbyt
landrynkowo, kiczowato i wręcz nierealnie. Nagle problemy, które przerosły Ally
i Bradina przestały mieć znaczenie. Chyba się ze mną zgodzicie co do tego, że
miałam prawo się zdenerwować? No bo, poważnie, ile lukru można znieść? Byłam
przekonana, że tak, albo jeszcze słodziej, będzie już do samego końca. I nie
chciałam dalej czytać. Poważnie. Na szczęście jakiś wewnętrzny głosik zmusił
mnie do kontynuowania lektury, która wiele zmieniła w postrzeganiu przeze mnie
całej serii.
Jest coś, co przez całą Ostatnią spowiedź nie dawało mi spokoju, a w
trzecim tomie denerwowało mnie niemiłosiernie. Autorka nieustannie w tekst
wtrącała cytaty z samych bohaterów, zarówno z dopiero co miniętych stron, jak i
z poprzednich części serii. Niektóre zdania powtarzane były po kilka, a może i nawet
kilkanaście razy. Jak dla mnie to już przesada, która dość poważnie odrzucała
mnie od książki.
Patrząc teraz na cały trzeci tom wciąż dzielę go sobie w głowie na
cztery części, z których pierwszą oceniłabym na pięć, drugą na cztery i pół,
trzecią (bardzo krótką) na słabe trzy i ostatnia na sześć. W zasadzie powinnam
więc całość ocenić na jakieś cztery i pół. Po głębszych przemyśleniach
zdecydowałam się jednak na piątkę. Bo końcówka, choć gdzieś to już widziałam,
była ekstra. Gdyby całość utrzymać w tym klimacie, powieść zyskałaby u mnie
pewną i mocną szóstkę, ale niestety, stało się inaczej. Komu polecam? Na pewno
wszystkim, którzy czytali poprzednie części, a całą serię każdemu, kto chciałby
zatopić się w niezwykłym i dość surrealnym świecie muzycznej kliki i jej
problemów. W ostatecznym rozrachunku, zdecydowanie warto.
Sil
* str. 349
** str. 95
Czytałam fragment pierwszego tomu który dostałam na Targach. Nie było źle ale jakoś mnie nie porwała. Może w,przyszłości sięgnę po tę serię ale na razie mnie nie ciągnie.
OdpowiedzUsuńWszyscy piszą o trzecim tomie, a ja jeszcze nie przeczytałam pierwszego. Jakkim cudem, ja się pytam?! :)
OdpowiedzUsuńTeż nie lubię dużych ilości lukru. Zakończenie godne szóstki trochę kusi... Sama nie wiem, jeśli będę miała okazję, to pewnie po finałowy tom Ostatniej Spowiedzi sięgnę, ale nie będę się śpieszyć.
OdpowiedzUsuńJest coś takiego w tej serii, co mnie całkowicie zniechęca, przez co nie sięgnęłam na razie po żaden tom. I chyba w najbliższym czasie tego nie uczynię.
OdpowiedzUsuńSeria ogólnie jest fajna i nie przeszkadza mi nawet to, ze jest to fanfiction na temat niemieckiego zespołu Tokio Hotel. Niestety autorka zrobiła z tej trylogii (zwłaszcza w 3 tomie) tak wielką modę na sukces, że to było raczej śmieszne i żałosne, aniżeli wzruszające.
OdpowiedzUsuń