„We własnym gronie” Mari Jungstedt
wyd. Bellona
rok: 2011
str. 391
Ocena: 4/6
Po raz kolejny miałam przyjemność sięgnąć po powieść Mari Jungsted, i przyznam się zaraz na wstępie, że zrobiłam to z niemałym sentymentem. Poprzednia przeczytana przeze mnie część przygód Andreasa Knutasa bardzo mi się spodobała, a plenery, w których rozgrywa się cała historia, bardzo mnie urzekły. Biorąc do ręki „We własnym gronie”, nie mogłam nie podziwiać wspaniałej okładki z tłoczonym nazwiskiem autorki. Takie obwoluty od zawsze mnie przyciągały i nie da się ukryć, że w wielu przypadkach to one właśnie decydują o tym, czy książka znajdzie miejsce w mojej biblioteczce. Do tego wnętrze powieści, przepełnione opisami urokliwej przyrody Gotlandii, przyciągało mnie już od kilku tygodni. W końcu więc uległam tym magicznym fluidom i pochłonął mnie świat słonecznego Visby.
To niestety nie była łatwa i przyjemna lektura, ale męka którą przeżyłam nie była spowodowana czytaną książką. Jakaś wewnętrzna blokada nie pozwalała mi się w pełni cieszyć powrotem na szwedzką wyspę i już się bałam, że pobiję rekord czasu poświęconego danej pozycji. Udało mi się jednak wybrnąć z tego dołka psychicznego i dziś „We własnym gronie” wróciło do biblioteczki.
Na Gotlandii od lat trwają prace wykopaliskowe, mające na celu poszukiwanie pozostałości po masowo osiedlających się wieki temu na tych terenach wikingach. Jedną z uczestniczek międzynarodowego kursu archeologicznego jest Martina Flochten. Dwudziestojednolatka jest jedną z popularniejszych studentek, za którą ogląda się męska część kursantów. Martina w rodzinnej Holandii pozostawiła kochającego chłopaka i rodzinę, której przodkowie wywodzą się właśnie z Gotlandii. Dziewczyna na wyspie przechodzi swoistą metamorfozę, staje się zamknięta w sobie, coraz rzadziej udziela się towarzysko, nie odwiedza ani rodziny ani przyjaciół. Do tego przed nowymi znajomymi próbuje zataić romans. Pewnej soboty przyjaciele wyciągają ją na wieczorny koncert, a po nim na imprezę. Po pewnym czasie Martina postanawia wrócić do schroniska. Nigdy jednak do niego nie dociera. Co stało się w drodze powrotnej? Gdzie znajduje się Martina? Z kim miała romans? To dopiero pierwsze pytania, które zada sobie, oraz swojej grupie śledczej inspektor Knutas. Czy znajdzie na nie odpowiedzi? Czy sprawę będzie się dało łatwo i szybko rozwiązać, tak by każdy mógł w spokoju wyjechać na zaplanowany urlop? Co z tym wszystkim wspólnego ma martwy koń? Nie ma wyjścia, o tym wszystkim musicie przekonać się sami, podczas lektury powieści „We własnym gronie”.
Książka została napisana przyjemnym językiem, bez zbędnych upiększeń. Powieść, choć nie posiada standardowych rozdziałów, w sprawny sposób podzielona została na swoiste sceny, wytyczane przez datę bądź osobę, z punktu widzenia której prowadzona jest w danej chwili akcja. Całość czyta się tak, jakby się oglądało bardzo dobry serial. Są liczne wątki poboczne, które setki razy przeplatają się ze sobą, tworząc swoistą mozaikę codzienności bohaterów. Do tego wartka akcja, ścielący się wzdłuż i wszerz trup, coraz to nowsze pomysły grupy śledczej na to, kto mógł dokonać tych makabrycznych czynów i nieuchronne stwierdzenie faktu, że tego lata urlopu raczej nikt nie wykorzysta. Gdyby nie mój nienajlepszy nastrój, powieść czytałoby mi się znakomicie. Nie mogę zrobić nic innego, jak tylko polecić książkę każdemu wielbicielowi dobrze skonstruowanych kryminałów. Powieść nie tylko warto przeczytać ale również warto ją posiadać w swojej biblioteczce.
Też się za nią niebawem zabiorę:) Tylko nadrobię wcześniejsze tomy:)
OdpowiedzUsuńOj kusisz i kusisz i to skutecznie. muszę sięgnąć po tę pozycje.
OdpowiedzUsuńWygląda i brzmi ciekawie. Już od dawna hciałam się wziąć za książki Mari Jungstedt właśnie, ale zawsze czasu brakuje...
OdpowiedzUsuńCiągle się na tę książkę natykam... ale na razie chyba podziękuję, mój stos jest taki ogromny, że ja nie wiem, kiedy się za to wszystko zabiorę...
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja :)
OdpowiedzUsuń