wyd. Jaguar
rok: 2013
str. 336
Ocena: 6/6
Jak wiele kobieta jest w stanie poświęcić dla miłości? Dla prawdziwego,
przeszywającego serce na wskroś i niepozwalającego samodzielnie oddychać
uczucia? Wiele… czasami nawet zbyt wiele. Są wartości, których nikt nie
powinien ponosić w imię wewnętrznego głosu serca. Są ceny zbyt wysokie nawet w
wypadku, wydawałoby się, tej miłości do grobowej deski. Czasem po prostu trzeba
odpuścić, ale nie zawsze. Bo są chwile, kiedy o uczucia i obiekt, w którym
zostały one zdeponowane, należy walczyć aż do utraty sił, do ostatniego
tchnienia, do ostatniej kropli krwi. Bo warto. Niektórzy nigdy nie mają okazji
zaznać takiej miłości. Inni przechodzą obok niej obojętnie, zbyt późno uświadamiając
sobie, jak wiele stracili. Nieliczni szczęściarze otrzymują ten dar, jakim jest
bezbrzeżna i piękna bezinteresowna miłość. Oni codziennie dziękują, bo naprawdę
mają za co.
Jackie a właściwie Jacqueline Wallace postanowiła dla miłości swojego
życia poświęcić naprawdę wiele, choć zdecydowanie nie przypuszcza, jak szybko
przyjdzie jej zapłacić za to dość wysoką cenę. Od najmłodszych lat dziewczyna
kochała muzykę, a gra na instrumentach była jej największą pasją. Chciała
tworzyć, pragnęła uczestniczyć w życiu innych ludzi poprzez kreowanie tego, co
będą słuchali. Matka pochwalała jej marzenia, niezupełnie jednak zgadzała się z
córką co do instrumentu, jaki ta wybrała. Idealny byłby fortepian, no, może
pianino. Skrzypce też jakoś by zrozumiała, ale kontrabas? Jaki urok może mieć w
sobie tak wielkie i przerażające urządzenie? A jednak Jacqueline nie skapitulowała
i grała na tym, na czym chciała. Wszystko układało się niemal idealnie aż do
momentu, gdy niemal na finiszu szkoły
średniej zaczęła umawiać się z Kennedym. Chłopak zupełnie ją zauroczył,
rozkochał w sobie i stał się dla niej niemal jak potrzeba fizjologiczna. Życie
bez niego przestawało mieć znaczenie. Dlatego też Jackie nie złożyła dokumentów
do żadnego ze znanych konserwatoriów muzycznych. Wybrała tę samą uczelnie, na
którą wybierał się jej chłopak i zdecydowała, że zostanie nauczycielem muzyki.
Może niezbyt to ambitne, ale dzięki temu miała szansę spędzić kolejne trzy lata
swojego życia przy wymarzonym mężczyźnie. I zapewne dziewczynie nigdy nie
zaczęłoby to przeszkadzać, gdyby nie silna potrzeba wyszumienia się… jaką
poczuł Kennedy zaraz po rozpoczęciu drugiego roku studiów. W siedem tygodni po
rozpoczęciu nowego semestru chłopak zerwał trzyletni związek i niemal
natychmiast wymazał ze swojego życia eks partnerkę. Po tym wydarzeniu
dziewczyna uświadomiła sobie, jak wiele jej matka miała racji… po co szła na
uniwersytet? Dlaczego nie spełniała własnych marzeń, tylko kroczyła ścieżką
wyznaczoną przez innych? Jackie nie była sobie w stanie tego wytłumaczyć.
Wiedziała tylko ile jej odebrano… i że jedyne, co jeszcze może odzyskać, to
własna tożsamość. Wróciła więc do pełnej wersji swojego pięknego imienia i
odcięła się od ksywki, którą zaraz na początku ich związku nadał jej Kennedy.
Przez dwa kolejne tygodnie Jacqueline nie była sobą. Zaczęła opuszczać zajęcia,
na które uczęszczała z byłym chłopakiem (ekonomia) i uświadomiła sobie, jak
niewielu zna ludzi poza tymi, z którymi przyjaźniła się ze względu na
młodzieńczą miłość. Z wszystkich ludzi, których znała i ceniła, po jej stronie
opowiedziała się tylko najlepsza przyjaciółka i współlokatorka – Erin. W dwa
tygodnie po feralnym rozstaniu Erin nie wytrzymała i postanowiła zaciągnąć J.
na imprezę z okazji Halloween. Niestety sprawy nie potoczyły się tak, jak
dziewczyny zaplanowały i gdyby nie Lucas, ten wieczór mógłby się skończyć
tragicznie. Jakie wydarzenia miały miejsce na przebieranej imprezie? Czy
Jacqueline podniesie się po rozstaniu z ukochanym? Czy to możliwe, by ci dwoje
jeszcze się zeszli? Jak rzeczywiście silna była miłość, która skłoniła J. do
podążenia za nią? Czy czeka ją jeszcze w życiu choć odrobina szczęścia? By się
tego dowiedzieć koniecznie należy przeczytać powieść Tammary Webber
zatytułowaną Tak blisko…
Przyznam szczerze, że po tę powieść sięgnęłam… dla odskoczni. Ostatnio
w moim życiu czytelniczym nieustannie goszczą dwa typy książek, a mianowicie:
romanse paranormalne i kryminały. No i dramaty. Chciałam przeczytać lekturę o
młodzieńczej miłości, o buncie, o rozstaniach i powrotach no i, nie ukrywam
tego, z happy endem. Uznałam, że Tak blisko… będzie idealne. Już podczas
czytania pierwszych akapitów uświadomiłam sobie, jak bardzo się pomyliłam.
Zupełnie nie wiem dlaczego założyłam, że w romansie dla młodzieży nie może być
dość sporej dawki dramatu. Przecież tym właśnie nacechowane były książki z
serii „Nie dla mamy, nie dla taty…”, którymi namiętnie zaczytywałam się w
podstawówce. Wówczas jednak owa drama miała określony poziom. Nastolatki się
zakochiwały, coś ktoś przed kimś zatajał, ktoś inny czegoś nie dopowiedział i
tak bardzo szybko dochodziło do burzliwego rozstania. W Tak blisko… na dramat
natykamy się niemal na każdym kroku. Już na samym wstępie poznajemy straszne
wydarzenia, które na zawsze zmieniają główną bohaterkę. Do tego dochodzi
rozstanie z ukochanym i niemal pewne oblanie jedynego przedmiotu, na który
zapisała się ze względu na swoją głupotę, tfu – miłość. Z każdym kolejnym
napisanym przez autorkę akapitem dowiadujemy się kolejnych tragicznych faktów,
które prowadzić mogą tylko do jednego – nieuniknionej klęski. Jest w tym jednak
jakiś sens, jakaś logika… i jakaś taka nieprawdopodobna wręcz realność. Dopiero
kiedy Jacqueline staje na progu życiowej przepaści jej los się odmienia. I
zaczyna się do niej uśmiechać. Nawiązuje niezwykłą więź… z dwoma mężczyznami,
tak różnymi, a równocześnie… tak niezwykle do siebie podobnymi. I niewątpliwie
zaczyna darzyć ich uczuciem. Jak jednak wytłumaczyć własnemu sercu, że nie
powinno szybciej bić na myśl o dwóch różnych mężczyznach? Jak wyłączyć umysł,
który podczas spotkania z jednym z nich, przywołuje myśli o tym drugim? Jak w
końcu zupełnie wymazać z własnego serca młodzieńczą miłość? Czy powiedzenie, że
stara miłość nie rdzewieje ma rzeczywiste podstawy? Czy też może sam fakt
obdarzenia uczuciem innego człowieka udowadnia, że wcześniejsze miłostki były
jedynie złudzeniem? Odpowiedzi na te pytania niestety nie są proste i nie dla
każdego będą takie, jakie w powieści pięknie wypisała autorka. Myślę jednak, że
wielu odnajdzie w Tak blisko… coś, co skłania do refleksji – prawdziwą miłość.
Książki Tammary Webber się nie czyta, ją się pochłania. Z każdym
przeczytanym zdaniem chce się więcej, równocześnie z każdym rozpoczętym
akapitem czytelnik uświadamia sobie, że jest coraz bliżej nieuchronnego
zakończenia. To ostatnie jest wyjątkowo przygnębiające, bo od razu wiadomo, że
powieść jest zamkniętą całością i autorka raczej nie ma w planach pisania jej
kontynuacji. To niestety przygnębia, bo i bohaterowie Tak blisko… są niezwykli
i sposób w jaki autorka zobrazowała całą sytuację niepozostawia wiele do
życzenia. Jeden dzień, a w zasadzie kilka godzin i już lekturę można odłożyć na
półkę. Jedyne czego można żałować to to, że czytało się tak szybko. Gdyby
zmniejszyć tempo może udałoby się wydłużyć czas cieszenia się nią choć
odrobinę? Ja już niestety nie będę miała okazji poznawania tej historii powoli,
krok po kroku. Was jednak zachęcam do sięgnięcia po Tak blisko… i delektowania
się każdym przeczytanym zdaniem. Zdecydowanie warto.
Za książkę bardzo, bardzo, BARDZO!!! dziękuję wydawnictwu Jaguar
na temat "Tak blisko" nie mam jeszcze zdania, bo książkę mam dopiero w planach... ale przeczytaj sobie "Ostatnią spowiedź", to dopiero zobaczysz co do dramat w młodzieżówce o miłości ;)
OdpowiedzUsuń