„Santa Olivia” Jacqueline Carey
wyd. Piąty Peron
rok: 2012
str. 392
Ocena: 4,5/6
Chyba zaraz na wstępie powinnam się przyznać, że po Santa Olivii
spodziewałam się czegoś zupełnie innego, choć w sumie nawet nie wiem dlaczego.
Oczywiście to oświadczenie nie oznacza, że książka mi się nie podobała, czy też,
że nie to w danej chwili miałam ochotę przeczytać. Po prostu po lekturze tej
powieści czuję się zupełnie… sama nie wiem… nie na miejscu? W jednej chwili
byłam w bezpiecznym „tutaj”, a chwilę później znalazłam się w zupełnie mi
nieznanym i zdecydowanie pokręconym „tam”. Tam, gdzie nic nie jest takie, jakim
być powinno. Gdzie świat stanął na głowie i został… zaakceptowany. Tam, czyli
gdzie? Chcecie się dowiedzieć? Zapoznajcie się z poniższą recenzją.
Carmen Garron miała to nieszczęście, że urodziła się w Santa Olivii w
dość nieciekawych czasach. W zasadzie chyba dość trudno stwierdzić od czego to
wszystko się zaczęło, ale koniec końców Stany Zjednoczone Ameryki Północnej i
Meksyk, przynajmniej teoretycznie, rozpoczęły działania wojenne. Nieważne czy
chodziło o ogarniającą świat zarazę, czy też o chęć powiększenia zajmowanych
przez siebie terytoriów. Istotny był tylko efekt końcowy, który przyniósł
zamknięcie granic i odcięcie niektórych miast od reszty świata. Jednym z takich
miejsc była właśnie tytułowa Santa Olivia, później znana jako Posterunek Numer
12. Na samym początku, gdy tylko postanowiono utworzyć kordon ochronny, w
większości przygranicznych miejscowości przeprowadzono masową ewakuację i
wypłacono mieszkańcom spore odszkodowania. Niestety takich samych warunków nie
zaproponowano obywatelom Santa Olivii. Mogli się oni przenieść gdzie chcieli,
nikt jednak nie podał im pomocnej dłoni i nie zaproponował, że pomoże im w
rozpoczęciu życia w nowym miejscu. Niektórzy wyjechali, większość jednak postanowiła
zostać. Wśród nich byli przede wszystkim ludzie starzy i umierający. Nie
zabrakło jednak i osób młodych, w pełni sił witalnych, którzy po prostu nie
chcieli porzucać swoich domów i wspomnień z nimi związanych. Wkrótce po
ewakuacji pojawiło się wojsko, następnie zbudowano mur. I kolejny. Buldożery
zrównały z ziemią wszystkie atrakcje miasteczka, w nocy wyłączano generatory,
mieszkańcom odebrano niemal wszystkie zdobycze cywilizacji. Nie było szans na
normalną pracę i przyzwoite zarobki. Opcje rozwoju osobistego ograniczono do
wywożenia śmieci, sprzątania miasta, podawania piwa i uprawiania najstarszego
zawodu świata. Rozrywką, a zarazem jedynym dostępnym dla mieszkańców sportem,
stał się boks i to wokół niego zaczęło kręcić się życie zarówno mieszkańców,
jak i żołnierzy. Był on o tyle atrakcyjny, że dzięki niemu można było „wygrać”
lepszą przyszłość. Bo wygrana mieszkańca równała się dwóm biletom poza mury
miasta. Tyle że… nigdy żadnemu obywatelowi Santa Olivii nie udało się wygrać. Pierwszą
osobą, która mogła dokonać przełomu i pokonać wystawianego przez wojsko
zawodnika, był Martin. Nikomu wcześniej nieznany mężczyzna pojawił się pewnego
razu w barze, w którym młoda Carmen pracowała jako barmanka. Carmen już od
chwili, w której zobaczyła Martina, wiedziała że jest z nim coś nie tak. Bo był
inny niż wszyscy. I najwyraźniej uciekał. Nie zmieniło to jednak faktu, że
między młodymi niemal natychmiast zaiskrzyło. Kobieta, mimo obaw które nią
targały, zdecydowała się zaprosić go do siebie i ukryć przed wojskiem. Tak
zaczął się piękny romans, który mógłby trwać bardzo długo, gdyby ludzie nie
zaczęli gadać. W ten sposób Martin zmuszony został do ucieczki i porzucenia
ukochanej Carmen oraz owocu ich miłości, który na świat miał przyjść kilka
miesięcy później. Fakt, że Martin miał zostać ojcem był cudem samym w sobie. W
końcu… nie był zwykłym człowiekiem. Kim lub czym więc będzie dziecko, zrodzone
z tego związku? Jak potoczą się losy pozostawionej bez pomocy Carmen? Czy
Martinowi uda się wyrwać ukochaną z tego nietypowego więzienia? Czym będzie
owoc ich miłości? O co tak naprawdę chodzi wojsku? By się tego dowiedzieć
koniecznie musicie przeczytać tę książkę.
Pierwszym poważnym szokiem było dla mnie to, co zastałam w Santa Olivii.
Drugim była szybkość, z jaką mieszkańcy zapomnieli o przeszłości. Trzecim to, w
jakim kierunku rozwinęło się życie w tej odciętej od świata, położonej na
pograniczu Stanów Zjednoczonych i Meksyku, mieścinie. To wszystko odrobinę mnie
przytłoczyło i sprawiło, że całkowicie przeniosłam się do Santa Olivii. I choć
trudno mi było uwierzyć w to, co tam się działo, to nieprzerwanie czytałam. Nieustannie
zastanawiałam się, jak jeszcze autorka może rozwinąć akcję, i czy można coś
dodatkowego dodać. I za każdym razem okazywało się, że można. Wciąż nie mogę
dojść do siebie i odnaleźć się w otaczającej mnie, zwyczajnej aż do bólu
rzeczywistości. Przypuszczam, że gdybyście to Wy czytali Santa Olivię,
czulibyście bardzo podobnie. Bo ta powieść potrafi zupełnie zamieszać w głowie
czytelnika. W trakcie lektury, jak i po jej zakończeniu, trudno znaleźć
równowagę między światem rzeczywistym a tym wykreowanym przez autorkę. Tak
właśnie powinna działać książka na czytelnika. Powieść Jacqueline Carey ma
oczywiście i swoje wady. W związku z tym, że akcja toczy się właściwie przez
kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat, to wiele wydarzeń opisanych jest
pobieżnie, często autorka jedynie o nich napomyka lub w ogóle pomija
milczeniem. Teoretycznie poznajemy bohaterów, dorastamy z nimi, ale tak
naprawdę nic o nich nie wiemy. Dzięki temu zawsze możemy czuć się przez nich
zaskoczeni, z drugiej strony, znając bohaterów od przysłowiowej „kołyski”,
powinniśmy wiedzieć, jak zachowają się w poszczególnych sytuacjach życiowych.
Prawda? Autorka zdecydowanie postawiła na przedstawienie historii a nie ludzi,
co nie jest złym rozwiązaniem, ale ja osobiście wolę wiedzieć, z kim faktycznie
mam do czynienia.
Santa Olivia jest powieścią z pogranicza książek dla młodzieży i dla
dorosłych. Wydaje mi się, że pani Carey trudno było się zdecydować, jak powinna
ją napisać. W związku z tym otrzymujemy czasem omówienie zachowań obywateli
miasteczka przy użyciu dość niewybrednego języka, a chwilę później opisy kończą
się na przysłowiowych drzwiach sypialni. Myślę, że autorka powinna wykazać
więcej zdecydowania. Jeśli już ktoś decyduje się na zastosowanie ostrego języka
nie powinien bać się opisu na przykład scen łóżkowych. Ale to jedynie moja
opinia. Całość, jak wcześniej wspomniałam, napisana została w dość pikantny
sposób i według mnie nie powinna trafić w ręce młodego czytelnika. Nie wydaje
mi się jednak, by były jakieś inne ograniczenia jeśli chodzi o czytelników. No
chyba, że ktoś nie przepada za nietypowymi książkami paranormalnymi. Podsumowując:
uważam, że książkę warto przeczytać i do tego Was zachęcam.
Za książkę dziękuję Wydawnictwu Piąty Peron :)
Historie o Kuszielu, tejże autorki, bardzo mnie wciągnęły .Czytając Twoją recenzję, widzę że teraz napisała coś zupełnie innego. Jeśli trafi w moje ręce, z pewnością przeczytam.
OdpowiedzUsuńJuż od jakiegoś czasu jestem jej ciekawa, więc z chęcią się zapoznam, skoro uważasz, że warto ją przeczytać :)
OdpowiedzUsuńBęde miała na uwadze :)
OdpowiedzUsuńPoczytam jeszcze inne recenzje i wówczas zadecyduję, czy przeczytam. Póki co jestem niezdecydowana.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Hmmm... Książka musi być całkiem ciekawa. Dziwne, że w żadnej księgarni jej jeszcze nie zobaczyłam ;)
OdpowiedzUsuńSerdecznie zapraszam do siebie:
ametystowysen.blogspot.com
Bardzo zależy mi na tym, żeby mieć oczytanych czytelników ;)
Podrawiam i życzę miłego popołudnia.