Zacząć chyba powinnam od tego, że uwielbiam filmy kostiumowe. Jeszcze jako berbeć zachwycałam się „Sissi" Ernsta Marischka. Uwielbiałam Elżbietę i kochałam się w Franciszku. Jako mała dziewczynka z wielu aspektów tego filmu, oraz prawdziwych wydarzeń, nie zdawałam sobie sprawy. Wówczas jednak filmowa para była dla mnie ideałem. Podobnie było z adaptacjami powieści Jane Austen. Miłość od pierwszego wejrzenia. Nic dodać nic ująć. Dlatego też ucieszyłam się, iż „Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny” przypadną mi do recenzji. Oczywiście pierwszy problem pojawił się jeszcze przed nadejściem przesyłki – język. Nie przepadam za filmami niemieckojęzycznymi, ale pomyślałam „będzie co ma być, może wyjdzie z tego druga Sissi?”. No niestety, w tej ostatniej kwestii nieco się zawiodłam, ale o tym później. Kolejną przeszkodą okazał się sprzęt. Ilekroć mąż włączał mi film, tyle razy komputer odmawiał posłuszeństwa. Udało się dopiero po 4 dniach i to przy założeniu, że filmu nie pauzuje i nie cofam. Cóż, złośliwość rzeczy martwych. Film jednak udało się obejrzeć, a oto krótka relacja.
Adaptacji książki „Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny”, napisanej przez Thomasa Manna i opublikowanej w 1901, podjął się reżyser i scenarzysta Heinrich Breloer. Film swoją premierę światową miał 24 grudnia 2008 roku, w Polsce mamy okazję go oglądać od 20 sierpnia 2010 roku.
W filmie poznajemy trójkę głównych bohaterów Tony (Antonię) Buddenbrook (w tę rolę wcieliła się Jessica Schwarz), oraz jej braci Christiana (granego przez Augusta Dhiel’a) i Thomasa (Mark Waschke). To wokół ich życia i zawirowanych losów kręci się cała akcja. Oczywiście reżyser, słowem wstępu, prezentuje nam również ich rodziców: Jean’a i Betsy (Armin Mueller-Stahl i Iris Berben), oraz zwięźle przedstawia przeszłość rodziny i to jak doszła do obecnej pozycji. Dla mnie zdecydowanie najważniejszą postacią była Tony, której życie zdecydowanie nie rozpieszczało. Rodzice wybrali dla niej męża – Benedykta Grunlicha (Justus von Huet), który Antonii wydawał się wręcz odrażający. Uległa jednak presji rodziców i mimo uczucia, które żywiła do Meneera (granego przez Krijn’a ter Braak’a), wyszła za mąż. „Szczęście” tych dwojga nie trwało jednak długo. Już wkrótce okazało się, iż mąż był w tarapatach finansowych, z których miał nadzieje podźwignąć się dzięki właściwemu ożenkowi. Jak można się domyślić, małżeństwo nie trwało zbyt długo. Dalej wcale nie było lepiej. Kolejne małżeństwo, kolejne fiasko. W zasadzie można pokusić się o stwierdzenie, że Tony sama przekreśliła swoją potencjalnie szczęśliwą przyszłość. Gdyby nie uległa rodzinie, nie podporządkowała się panującym zasadom, gdyby jednak zdecydowała się na małżeństwo z Meneerem, skromnym synem starszego pilota morskiego, który pragnął zostać lekarzem, być może nie żyłaby w najwyższym z możliwych dostatków, ale zaznałaby w życiu trochę szczęścia.
Niewiele lepszymi losami mogą pochwalić się jej bracia. Christian już od lat młodzieńczych przejawiał znamiona choroby psychicznej, a Thomas, jako najstarszy syn, żył z piętnem dziedzica rodu, który musi podołać i utrzymać całą rodzinę. I w ich żywotach szczęście to jedynie pusty frazes, słowo używane pod publiczkę, nigdy nie wcielone w życie.
Patrząc na całą historię z boku, od razu można było stwierdzić, iż taka rodzina, jaką byli Buddenbrookowie, nie ma szans na spokojną egzystencje. Nikt nigdy tak naprawdę nie zrobił tego, czego pragnął. A przecież życie mamy tylko jedno. Nie da się go przewinąć i zacząć od początku, gdy coś nie wyjdzie. A im zdecydowanie „nie wychodziło” bardzo często.
By dokładnie zrozumieć i przyswoić losy tego rodu, nie wystarczy jednokrotne obejrzenie filmu. Myślę nawet, że i dwa razy to byłoby za mało. Pewnie więc jeszcze nie raz włączę płytę i będę się zastanawiała nad ukrytymi przesłaniami, których w filmie nie brakuje. Przyjdzie też pewnie dzień, w którym w końcu sięgnę po książkę i przekonam się na własnej skórze, jak bardzo reżyser odszedł od oryginału i co lepsze, film czy książka.
Czy polecam? Jednoznacznie wypowiedzieć się nie mogę. Film był dobry, ale nie pochłonął mnie w zupełności. Mimo zdecydowanie nieprzyjemnych, a zarazem interesujących losów bohaterów, film wydawał się miejscami wręcz nudny. Piękne kreacje, które stworzyła Barbara Naum, plenery i budynki (scenografią zajęli się Gotz Weidner i Claudia Ulrich) oraz muzyka (stworzona przez Hansa-Petera Stroer’a) oddawały nastrój epoki, ale całość, mimo wszystko, nie porwała mego serca i nie wyryła się w nim na wieki, jak wspomniane na samym początku pozycje.
KSIĄŻKA OTRZYMANA OD SERWISU NAKANAPIE
KSIĄŻKA OTRZYMANA OD SERWISU NAKANAPIE
Cóż... Pomyślę, zastanowię się i może obejrzę;). Za kostiumowymi filmami nie przepadam, ale od czasu do czasu warto obejrzeć coś zupełnie innego:). Pozdrawiam!!
OdpowiedzUsuńA ja przepadam i uwielbiam i kolekcjonuję! Brdzo chciałabym obejrzeć. Chyba to nastąpi za jakieś parę lat dopiero...
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie
montgomery, może wcześniej ci się uda zobaczyć :)
OdpowiedzUsuń"Sissi" uwielbiałam jak byłam młodsza ale ostatnio gust się zmienił i za kostiumowymi to nie przepadam :/
OdpowiedzUsuńhehehe są rzeczy które zostaną ze mną na całe życie. Tak właśnie jest z Sissi :) Zawsze gdy leci w TV z chęcią ją oglądam :)
OdpowiedzUsuńmojej śp. Dziadek dawno temu jak leciało w TV nagrał mi wszystkie części na video więc gdzieś w mojej videotece na bank się znajdują :)
OdpowiedzUsuńmi mój hsb jakiś czas temu ściągnął całość na kompa :D
OdpowiedzUsuń