„Dieta 50 na 50” Dr Krista Varady, Bill Gottlieb
wyd. Vivante
rok: 2014
str. 216
Ocena: 5/6
Zagadnienie
diety jako takiej jest mi znane nie od dziś. W zasadzie słowo "dieta"
określa większość mojego życia. W pewnym momencie już nawet nie wiedziałam, jak
to jest nie być na diecie. Choć zasadniczo nic w tym dziwnego nie ma, prawda?
Przecież każdy sposób żywienia, nawet ten najmniej odpowiedni, również można
nazwać dietą. Wychodząc z takiego założenia - każdy był, jest i będzie na
jakiejś diecie. Czy więc w ogóle wart zastanawiać się nad wprowadzaniem kolejnych
zmian? Czy mają one sens? W końcu co zjemy, to wydalimy, a to jak później
będziemy wyglądać powinno interesować tylko i wyłącznie nas samych. Gorzej, że
w każdym siedzi jakiś taki wewnętrzny głosik, wciąż powtarzający: weź się za
siebie. Więc ponownie ładujemy się w jakieś mniej lub bardziej ciekawe
zjawisko, wypróbowując na naszym ciele kolejne szalone pomysły. Bo może akurat ten,
ostatni sposób, będzie tym, który przygarniemy i już na zawsze nazwiemy naszym.
Od jakiegoś
czasu dieta była moim osobistym tabu. Za wiele razy się zawiodłam. Przestałam
podnosić rękawicę rzucaną mi przez otoczenie. Walka z każdym dniem miała coraz
mniej sensu, a mój wzrok, jakby idąc mi na przeciw, zaczął zacierać obraz, tak
bym mogła bez wyrzutów sumienia rozglądać się, i nie widzieć tego, jak
wyglądam. Kiedy więc kilka tygodni temu otrzymałam propozycję zrecenzowania
nowej książki: Dieta 50 na 50, w pierwszej chwili na myśl przyszła mi tylko i
wyłącznie jedna odpowiedź - nie. Nie zdążyłam jednak wpisać jej w maila
zwrotnego, bo zostałam zaatakowana przez własną podświadomość, nawołującą: może
powinnaś spróbować raz jeszcze? Jeszcze chwilę się wahałam, aż w końcu podjęłam
męską decyzję i wklepałam odpowiedź pozytywną. Tak właśnie zaczęła się moja
historia z pomysłem na życie propagowanym przez Dr Kristę Varady oraz Bill'a
Gottlieba. Jak się ona zakończyła? Czy tym razem dieta okaże się po prostu
sposobem na życie? Żeby się o tym przekonać, należy zapoznać się z poniższą
opinią.
Dieta 50 na
50 jest... odrobinę przegadana. Może to i nie był zły pomysł, by tę książkę
napisać właśnie w taki sposób. Mój mąż określił to mianem doktoratu. Autorzy
użyli naprawdę wielu słów, mnóstwa sformułowań, tysięcy synonimów i dziesiątek
określeń na jedną rzecz: ta dieta jest skuteczna i potwierdzona naukowo. Przez
cały tekst, nieustannie, niczym mantra, czytamy w kółko to zdanie. Komuś bardzo
zależało, by wryło się ono w nasze myśli i naprawdę długo ich nie opuszczało.
Ja myślałam o tym cały czas. Rano, w południe i wieczorem. W pracy, na spacerze
i w domu. Myślę, że nawet śniłam o tym, i to nie jeden raz. Powiem wam jednak,
że to nie pierwszy raz ktoś próbował mnie przekonać, że jego metoda jest
właściwa, bo poparta badaniami i testami. Przez takie ewenementy też już
przeszłam. Taki kit już był mi wciskany, ale zwykle dość szybko okazywał się
dość marny i było po zawodach. . Jak było tym razem? Chyba przede wszystkim -
wiarygodnie. Autorzy poza powtarzaniem niczym mantry tekstu o badaniach, wciąż
je przywoływali. Tu jednak widoczna była pewna konsekwencja. Krok po kroku w książce
zostaje przedstawione, jak po kolei dochodzono do kolejnych podstaw diety. Skąd
się one wzięły i dlaczego są takie ważne. Podawane są fakty i liczby. No i
efekty, którym trudno nie zawierzyć. Co więcej - całość wydaje się dość
nieskomplikowana - jeden dzień diety, jeden dzień standardowy. W Dniu Diety -
spożywamy 500 kalorii, w Dniu Ucztowania - jemy ile chcemy. W żadnym z tych dni
nie eliminujemy czegokolwiek. Masz ochotę na paczkę chipsów w Dniu Diety -
twoja wola. Sprawdź ile mają kalorii, jeśli łapią się w ramy - proszę bardzo.
Tylko pamiętaj, że nic więcej pewnie już nie zjesz. W Dniu Diety te 500 kalorii
dzielimy między dwa, maksymalnie trzy posiłki. Mamy lunch lub obiad (400
kalorii)i jedną przekąskę (100 kalorii). Nie jemy zaraz z rana - chyba, że do
diety dołączamy ćwiczenia - wówczas zaraz po nich decydujemy się na przekąskę.
Później lunch lub obiad. I do następnego dnia już nic, poza napojami (najlepiej
woda, herbata lub kawa). A następnego dnia? Błogie lenistwo. Autorzy od razu
informują - przez kolejne dwa, może trzy tygodnie Dzień Diety może być
frustrujący i upływać pod znakiem doskwierającego głodu. To jednak nie nasze
ciało jest głodne, a umysł. Trzeba go więc jakoś zająć. Szklanka wody. Guma bez
cukru. 1200 dodatkowych kroków, które warto wykonać każdego dnia, by efekty
kuracji były lepsze. Zawsze jest jakiś sposób na odwrócenie uwagi od burczącego
brzucha. A później robi się lepiej i człowiek już nie pamięta, co go tak
denerwowało w te dni. Tak przynajmniej zapewniają Dr Krista Varady i Bill
Gottlieb. Czy można im zaufać? Czy ich teoria ma sens i sprawdza się w
praktyce? Przyznam, że ja jeszcze nie zdążyłam wcielić jej w życie. Właśnie
ukończyłam książkę i powiem wam, że pod koniec odrobinę się zawiodłam. Cały
czas przez poradnik przewijała się informacja, że w dalszych rozdziałach
czytelnik znajdzie coś, co pomoże mu przetrwać 4 miesiące na diecie, bez żmudnego
liczenia kalorii. Już nie mogłam się doczekać, by poznać te przepisy, na lunche
i obiady na Dni Diety. Gdy jednak przyszło do ich lektury okazało się, że może
jest ich całkiem sporo, może przepisy nie wydają się skomplikowane, jednak
zdecydowanie w naszym kraju nie wszędzie zaopatrzymy się w to, o czym autorzy
piszą, np. 1 kanapka Warburtons Sandwich Thin. Znacie takie coś? Ja nie. Będę
szukać, ale nie wiem czy znajdę. Problemem jest to, że autorzy wyliczyli
kaloryczność dania, nie podali jednak kaloryczności jego poszczególnych
składników. Jeśli więc nie znajdę takiej kanapki, będę musiała ją czymś
zastąpić. Ale czym i jak kalorycznym? Niestety nie zadbano o to, by krajowy
czytelnik poczuł się bezpiecznie. Bo skoro już w pierwszym przepisie znajduje
się coś, czego nie zna, lub nie wie jak zastąpić, to co będzie dalej? Zaraz
może się okazać, że z przepisów na 4 miesiące zostanie się tyle, które można
zastosować w Polsce, że nie wystarczy ich nawet na dwa tygodnie. Co wtedy?
Jednak będziemy skazani na żmudne liczenie kalorii, lub powtarzanie w kółko
tych samych dań. Cóż, może to lepsze niż nic, uważam jednak, że można było się
postarać bardziej. Ta sama uwaga dotyczy się sugerowanych dań gotowych. Autorzy
informują, że wiele firm przygotowuje dania do odgrzania, które można śmiało
zastosować w Dniu Diety. Niestety - żadnej z wymienionych w książce firm nie
znam. Czy to byłby problem, żeby przed wydaniem tej pozycji ktoś sprawdził, czy
w Polsce w ogóle da się coś takiego kupić i ewentualnie przedstawił
alternatywę? Myślę, że wówczas byłoby o wiele fajniej. Ogólnie jednak nie jest
źle. Poważnie.
Dieta 50 na
50 to porządnie, merytorycznie przygotowana pozycja. Posiada oczywiście pewne
wady, ale jaki produkt w obecnych czasach jest ich pozbawiony? Myślę, że
niejedna osoba skusi się na zasadny w niej przedstawione i wdroży propozycję Dr
Varady w życie. Przyznam, że i ja mam taki plan. Nim jednak to nastąpi - poważnie
się przygotuję. Poszperam w Internecie, poczytam, poszukam, poprzeliczam. Tak,
żeby w momencie rozpoczęcia diety nie martwić się, że będę musiała sama układać
sobie jadłospis na co drugi dzień. Jeśli ktoś z was stosował, lub ma w planach
ten sposób odżywiania - zapraszam do dyskusji. Razem będzie nam raźniej :).
Sil
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz