5 lipca 2011

Bestseller – liczy się tylko sprzedaż


„Skutek uboczny: Śmierć” John Virapen
wyd. Publicat
rok: 2011
str. 248
Ocena: 6/6

„Jedna śmierć to tragedia; milion – to statystyka” 
                                                                                                                                 Lenin

Nawet nie wyobrażacie sobie, jak wiele chciałabym Wam powiedzieć o tej książce. Każde przeczytane zdanie napawało mnie przerażeniem i poganiało do zakończenia lektury. Byle szybciej, byle podzielić się informacjami z otoczeniem. W końcu czara się przepełniła i wiedza zaczęła ze mnie wypływać. Ostatnie dwa dni wspominać mogę jedynie jako nieustanne roztrząsanie sprawy powieści Virapena. Trudno mi uwierzyć, że to wszystko prawda, a nie fikcja literacka. Najgorsze jest, że nie mogę Wam powiedzieć wszystkiego. Nie mogę, bo zajęłoby to zbyt wiele czasu. Po prostu musicie przeczytać tę książkę!

John Virapen nie miał łatwego dzieciństwa. Ale czy to, w jakich warunkach się wychowujemy, jacy otaczają nas ludzie, usprawiedliwia czyny, jakie popełniamy w życiu dorosłym? Na to pytanie niestety każdy z nas musi odpowiedzieć sobie samodzielnie, bo to kwestia sumienia. Johna jego dzieciństwo naznaczyło, a wydarzenia z młodości sprawiły, że musiał w niektórych dziedzinach życia stać się twardym graczem. Graczem, który sumienie zostawia przed wejściem do biura i odbiera je po skończonej pracy od portiera. Ubiera się w nie jak w najlepszy włoski garnitur, szyty na miarę. Jest nieskazitelny. Nikomu nawet do głowy by nie przyszło, w jakim szambie maczał się człowiek, który go nosi. Virapen, dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności stał się przedstawicielem handlowym pracującym na zlecenie firm farmaceutycznych. Piął się szybko po szczeblach drabiny, aż osiągnął szczyt. Wielki sukces. Został dyrektorem generalnym Eli Lilly and Company na Szwecję. Wtedy skończyły się drobne niedomówienia i naciąganie prawa. Zaczęły się poważne decyzje. Decyzje, które zaważyły na niejednym życiu.

W książce autor zwraca uwagę na cztery choroby. Artretyzm. Depresja. Cukrzyca. ADHD. Choroby straszne, nieuleczalne, mogące dotknąć niemal każdego. Ale czy naprawdę? Czy te choroby w ogóle istnieją? A może niektóre z nich to jedynie wymysł zręcznych speców od marketingu, pragnących maksymalnie rozszerzyć zakres oddziaływania leku, który właśnie wprowadzany jest na rynek?

Oglądasz reklamę i widzisz staruszka smarującego swoje zbolałe kości maścią. Albo łykającego tabletkę. Po chwili zaczyna radośnie tańczyć. Czy to możliwe? Czy jest lek, który zadziała? Który cofnie zupełnie chorobę? A może nerki staruszka zaraz przestaną pracować, co w efekcie doprowadzi do jego śmierci?

Czy wiecie, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu znana była tylko garstka odmian depresji? Obecnie lekarze wyróżniają kilkaset jej odmian. Jak myślicie, dlaczego? Czy to możliwe, że tak wiele z gałęzi tej choroby było wcześniej nieznanych? A może to sprawka speców od brandingu? Może tych chorób tak naprawdę nie ma?

Kiedy dziecko przestaje zachowywać się jak dziecko? Kiedy jego radość życia przestaje być normalna a zaczyna być traktowana jak choroba? Jak wykryto istnienie ADHD? Czy wiecie, że to do rodzica należy udowodnienie, iż dziecko nie jest chore, a nie do lekarza, że jest? Czy tak powinno być?


To tylko kilka kwestii, które męczą mnie niemiłosiernie po lekturze Skutku ubocznego… Przez głowę przelatują mi przytoczone liczby, określające liczbę osób, na których przetestowano lek, nim wprowadzono go na rynek. Przelatują mi kwoty, które wydano na pracę nad „składnikiem aktywnym”. Gdzie faktycznie podziały się te pieniądze? Co robili lekarze na wyjazdach, które powinny zostać poświęcone szkoleniu w zakresie zastosowania nowego leku? Jest tak wiele kwestii, o których nie myślimy łykając kolejną pastylkę. Tyle rzeczy, które nam umykają, bo wierzymy, że lekarz chce dla nas jak najlepiej. Strach się bać. Chyba lepiej byłoby się położyć i czekać na śmierć, niż zdecydować się na zażywanie niektórych lekarstw. O tym, jak bardzo nisko upadły firmy farmaceutycznie powinno świadczyć następujące stwierdzenie: „… farmaceutyk przeciw depresji, którego lepiej było nie badać na osobach z zaburzeniami depresyjnymi, gdyż na pewno popełniłyby one samobójstwo, gdyby go zażyły”*. Rozumiecie, o co mi chodzi? Przechodzą Was ciarki? Bo mnie tak. Każdy człowiek, kierujący się w życiu zdrowym rozsądkiem powinien przeczytać książkę Johna Virapena „Skutek uboczny: śmierć”. Mocne wrażenia – gwarantowane. Tylko nie bierzcie nic na uspokojenie, bo to mogłoby się dla Was źle skończyć. 

12 komentarzy:

  1. Oj, to brzmi bardzo, ale to bardzo interesująco! Lubię takie demaskatorskie książki, ale też bardzo je przeżywam - ta pewnie też zrobiłaby na mnie spore wrażenie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dodałem do listy...koniecznie poza kolejką...

    OdpowiedzUsuń
  3. ja się sporo o tej książce nasłuchałem... i powiem szczerze, że kiedyś będę chciał przeczytać :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Brzmi ciekawie, ale do takich rewelacji zawsze trzeba odnosić się z dystansem... Myślę jednak, że przeczytam jeśli tylko będę miała okazję.

    OdpowiedzUsuń
  5. Po przeczytaniu recenzji poczułam się wielce zaintrygowana lekturą.

    OdpowiedzUsuń
  6. :) Serio. Uważam że każdy powinien to przeczytać :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Zaciekawiłaś na maksa, chyba muszę bank obrabować, aby mnie było stać na tyle ciekawych książek.

    OdpowiedzUsuń
  8. nie trzeba obrabować banku wystarczy wygrać w totka ... :) lub kogoś porwać dla okupu :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Sprawię komuś na prezencik...;-)

    OdpowiedzUsuń