29 lutego 2012

Punkt Wyjścia - Dawid Kain (nagroda w Konkursowie 10)


Tradycji musi stać się zadość. Prawda? Dziś mamy ostatni dzień lutego, do końca Konkursowa już tylko kilka dni, kilkadziesiąt godzin. Czas leci nieubłaganie i wkrótce się skończy. Liczę, że ci, którzy chcieli wziąć udział w Konkursowie i jeszcze tego nie zrobili lada chwila nadeślą odpowiedzi :) Dziś prezentuję kolejną pozycję, którą można otrzymać w mojej zabawie. Chcielibyście ją dostać? Jeśli tak, czekam na odpowiednie info w komentarzu. Poniżej nota Wydawcy i specjalny gift of Oficynki, czyli fragment książki :) Zapraszam :)

Punkt Wyjścia - Dawid Kain


Punkt wyjścia to historia trzech mężczyzn, których losy zbiegły się w pewnej białej chacie – tajemniczym miejscu, gdzie nawet najcięższe choroby zmieniane są w literaturę. To mroczna opowieść o neurotycznym pisarzu Damianie, żyjącym na krawędzi Rafale i bezimiennym uzdrowicielu, który jest w stanie wyleczyć każdą dolegliwość z taką samą łatwością, z jaką zaraża ludzi strachem i odbiera im duszę.

Podejrzane kluby nocne, w których główną atrakcję stanowią tortury, ukryte w leśnych gęstwinach pradawne sekrety, szokująca terapia sztuką i słowa potrafiące zainfekować szaleństwem…

Dawid Kain ­ -- powieściopisarz, poeta i eseista. Jest autorem powieści Prawy, lewy, złamany oraz współautorem antologii Piknik w piekle i Horrorarium. Publikuje też na łamach takich pism, jak „Fraza” i „Magazyn Fantastyczny”.


A poniżej nadesłany przez Wydawcę fragment :)

"Dawid Kain
Punkt wyjścia


 „Język jest wirusem”

William S. Burroughs

„Nie pytaj, jaką chorobę ma dany człowiek,
zapytaj raczej, jakiego człowieka ma dana choroba”
William Osler


wdech

            Możliwe, że właśnie wtedy się obudziłem.
Możliwe, że dopiero zasnąłem.
Było już jasno. Czy raczej – jeszcze jasno? Oddychałem z trudem, jakby coś mnie przygniatało: szafa pełna gratów albo czyjeś zwłoki. Choć tak naprawdę niczego tam nie było, to przecież tylko metafora. Pewnie znów zmiażdżył mnie ciężar mojego ciała, udającego obcy przedmiot. Tak rzecz ujmijmy, by trafić słowami bliżej sedna. To nie jest powszechna dolegliwość, o ile mi wiadomo.
Atmosfera była duszna, powietrze dziwnie gęste. W tamtym pokoju panował niepokój. Przepraszam za grę słowną. Z takich spraw nie powinno się żartować.
Pierwszy akt dramatu zazwyczaj pokazuje, że coś nam zagraża – niewidzialny topór niematerialnego kata, strzelba, która potem wypali, bomba z opóźnionym zapłonem, tego typu sprawy. Znacie to zresztą sami: z książek, filmów, teatru. Podobnie było i tym razem. Choć bolało bardziej. Jakbym nie tyle o tym opowiadał, co raczej leżał tam: samotny, zdezorientowany, dławiący się strachem. Kto zresztą może zaświadczyć, że to nie byłem ja? Trzymajmy się więc tego jak zbawiennej poręczy.
Wciąż tkwiłem w miejscu, które powinienem nazwać po prostu mieszkaniem. Jednak częściej myślę o nim jak o losowo wybranym pomieszczeniu, w którym wcale nie żyłem, a jedynie zabijałem czas. I siebie, na raty, zgodnie z założonym wcześniej planem. Umierałem tylko wtedy, gdy mówiłem, że umierałem. Z każdym wypowiadanym słowem znikałem coraz bardziej. Ale czasami zasób słów wydawał się niewyczerpany.
Leżałem. To pewne. Na podłodze. I nic mnie nie przygniatało, jak już wspominałem, choć wrażenie było zgoła odmienne. Mógłbym być tajemniczą ofiarą w jakimś dobrym kryminale, trzymać w napięciu od pierwszego zdania, ale nie byłem, nie trzymałem.
O co poszło tym razem? Ktoś celowo mnie przewrócił? Nie, tam przecież nikogo nie było, nigdy, przynajmniej nie na tyle blisko, by mnie dosięgnąć. Drzwi nie otwierałem bez powodu, a i włamywaczy w okolicy jak na lekarstwo. To co, sam upadłem? Dosyć prawdopodobne. Czułem dotkliwy ból, więc przypuszczalnie wciąż żyłem. Może to być jakieś pocieszenie, skoro jestem żywy u siebie, a nie zimny w ziemi.
            Podniosłem się. A było tak, jakbym wstawał z grobu. Może kiedyś to pojmiecie. Kiedy wszystkie depresje, nerwice i psychozy siądą wam na karku jak piekielnie dożarte demony. Pewnie dopiero w Dniu Sądu Ostatecznego albo innym, podobnym, jeśli założyć, że każda chwila jest sądem.
Wstałem bardzo powoli, próbując opanować zawroty głowy. Po takich przeżyciach  ciężko się pozbierać. Wyobraźcie sobie, że jesteście zestawem pięciu tysięcy puzzli albo skomplikowanym urządzeniem rozbitym w drobny mak... Nogi swoje, głowa swoje – i kto tu ma rację? Każda komórka organizmu nagle zgłasza veto i votum separatum. Mogłem w każdej chwili znów paść na łopatki, jednak szczęśliwie nie doszło do takiego knockoutu.
Wyprostowałem plecy. Wyrównałem oddech. I było już trochę lepiej.
To miejsce wokół było moje. Bez wątpienia. Określiłem więc swoje umiejscowienie w przestrzeni, ale nie wiedziałem, co z czasem. Czyżbym całkiem wypadł poza jego ramy?
Włączyłem rzucony na biurko telefon komórkowy, chcąc sprawdzić godzinę i datę. Zawibrował mi w dłoni. Ekran błysnął niemrawo. Kciuk sam wpisał kod PIN, ja nawet go nie pamiętałem. Ręce swoje, a głowa swoje – jak zawsze. Na ekranie momentalnie pojawiły się cyfry. Ich znaczenie dotarło do mnie dopiero po dłuższej chwili. Zupełnie jakbym poznawał jakiś wymarły, starożytny język, badał znaki odnalezione głęboko pod piachem.
Był drugi sierpnia dwa tysiące siódmego roku. Godzina ósma pięćdziesiąt dziewięć. Pomiędzy parami cyfr uporczywie migał dwukropek. Zrobiło mi się słabo. Nogi zmiękły, dłonie zadrżały.
Ładny bajzel.
Ostatnim dniem, jaki zapamiętałem, był trzydziesty lipca.
            Rozejrzałem się nerwowo. Gdzie byłem? Aha, to już ustaliliśmy. W swoim mieszkaniu. Więc co dalej?
Na podłodze leżał zeszyt z okładką w czarno-białe pasy. Podniosłem, przekartkowałem.
Kilka stron wypełniał kompletny bełkot, reszta była pusta. Niewyraźnie napisane zdania na temat zabójstw i gwałtów plus wiele nawiązań do kreskówek w rodzaju „Dwóch głupich psów” czy „Laboratorium Dextera”, postmodernistycznych żartów, gier i kryptocytatów, a na marginesie dziwaczne uwagi o podsłuchach, inwigilacji, mordowaniu wrogów, opisy miejsc kaźni, pełne mrożących tlen w płucach szczegółów. To było moje. Bez wątpienia, charakterystyczna krwawa maniera i chore ambicje połączenia bajek z antyutopiami. Moje, do samego rdzenia słów, czarnego jak sen bez snów albo czcionka bez kartki. Ale nie było tym, czego oczekiwałem. Nawaliłem po raz kolejny.
Tego nie uda się przecież sprzedać, wtłoczyć w ramy jakiejkolwiek publikacji. Czytelnicy nie lubią się aż tak męczyć, nurkować w obcą świadomość aż do utraty tchu. No dobra, więc może kiedyś… Może kiedyś, gdzieś, coś bardziej fabularnego…
Ostatnio wszystko mi się miesza, bez żadnego prawdopodobieństwa skrystalizowania się w coś wartościowego, w jakiś gotów do dalszego szlifowania prozatorski diament. Ale winny jestem chyba wyjaśnienie. Co to za próby? Co chciałem dzięki nim osiągnąć, udowodnić? Po kolei. Mamy czas, nawet jeśli nic innego już nie pozostało.
            Uwaga, opowiadam.
Szło o coś w rodzaju deprywacji sensorycznej. Orientujecie się? Właśnie. Zależało mi na uzyskaniu zbliżonego efektu, ale bez tego specjalnego pojemnika z równie specjalnym roztworem, w którym człowiek się zanurza, chcąc do minimum ograniczyć bodźce docierające z otoczenia. Bo takiego pojemnika nie mam, za drogi. Więc po prostu zamykam się tutaj. Opuszczam żaluzje, wyłączam telefon, wyszarpuję wtyczki z gniazdek. Ściany grube, mało który dźwięk dociera. Mam więc komplet: półmrok i cisza. Jak przed narodzeniem. Deprywacja może nie tyle sensoryczna, co społeczna. Więcej nie trzeba, by artysta znów poczuł się panem sytuacji.
Co wtedy?
Wtedy siadam w fotelu albo kładę się na łóżku i staram nie myśleć o niczym szczególnym. Pomysły zawisają nad jałowym krajobrazem niczym promienie światła, czyste i doskonałe. I wtedy zanurzam się, owszem, ale w sobie, coraz głębiej. To trwa nieraz całymi godzinami. Najpierw jakby powolne opadanie w głąb siebie, a później, gdy już poczujemy jakiekolwiek dno pod stopami, zaczyna się wędrówka. Droga przez podświadomość jest niewypowiedzianie kręta. Idzie się bez jakichkolwiek wskazówek czy map. Otoczenie nudne, jednobarwne. Naprawdę postapokaliptyczny pejzaż, mówię wam. Niekiedy zasypiam, ale potem nawet o tym nie wiem. Bo między snem a jawą granica jest cieńsza od skóry, zapamiętajcie. Po pewnym czasie odcięta od większości bodźców zewnętrznych wyobraźnia wyostrza się. Z otaczającego mnie „błota” zaczynają formować się nowe kształty, które tylko czekają, aż nadam im nazwy, aż obudzę je do życia światłem mojego spojrzenia. Wtedy to wszystko zaczyna działać, cała ta magia. Słowa dotykają przedmiotów, a ja wreszcie czuję się jak jedyny pan i władca.
Po co odstawiam takie cyrki? Czemu ryzykuję nabawienie się ciężkiej paranoi? Bo powinno to – przynajmniej teoretycznie – zaowocować genialnymi pomysłami na nowe opowiadania i powieści. Ale jak dotąd efekty są opłakane. Dosłownie i w przenośni. Partaczę raz za razem. Wewnątrz niby idzie dobrze, ale na zewnątrz wychodzi tak jakoś nieudolnie, pokracznie. Każdy płód wyobraźni poroniony i zmieniony w krwawą plamę. Ha, ha! Nie, to nie było śmieszne… Ciężko stamtąd wywlec te przeklęte pomysły na światło dnia. Są jak niesforne dzieci, hodowane w cieniu, karmione ciemnością. Nie wszystko można przekazać zdaniami, słowami czy literami. Tego jest zbyt wiele i pozostaje poza kontrolą jakiegokolwiek języka, jakiejkolwiek formy przekazu. Pulsuje, faluje, pasożytuje na mnie, mnoży się. Sami wiecie. Nie zamknie się dżungli w puszce i nie wystawi na aukcji. Nie pomieścicie zbawienia w pigułkach, by je potem rozdawać za niewielką opłatą.
Jasne?
Nie, ciemne raczej…
Powrót do rzeczywistości przypomina pobudkę po zbyt długim śnie. Na ulicach każdy głos wydaje się dwa razy głośniejszy niż zazwyczaj. Każdy kolor rażący, wymuszający zmrużenie powiek. Każdy kształt wyraźny do granicy szaleństwa. Ludzie jak nie z tej planety, ich zachowania zupełnie absurdalne, rodem z koszmarów. Świat niczym cyrk, który rozrósł się od horyzontu po horyzont, z płachtą namiotu w kolorze nieba.
Obserwuję tę nierealną rzeczywistość, często myśląc, że być może jestem w piekle, ale samo pojęcie piekła wydaje się zbyt mało pojemne dla tych mrocznych, oślizgłych głębin, tych miliardów noszących ludzkie skóry zwierząt, nękanych przez urojenia. Trudno to zresztą w jakikolwiek sposób określić. Można próbować zapisać, ale w naszym języku jest za mało drżenia, wrzasku, chwytania za gardło, a zbyt wiele uciekania w zaułki konwencji, przyjemne jak objęcia matki.
Objawy wszystkich moich chorób nasilają się. Jest mi źle nawet we własnym ciele. Ruch kończyn staje się niemal niemożliwy do zsynchronizowania. Wypadam z formy. Mam wahania nastrojów. Trudność koncentracji. Myśli samobójcze. Robię się smutny bez powodu. Wszystko staje się nudne. Planeta Ziemia jak ziemia jałowa. Czasem chcę wyć, ale tracę siły i najgłośniejszy krzyk przestaje się różnić od szeptu. Najrozpaczliwszy płacz wydrenowany jest z łez. Jakbym oniemiały patrzył w przepaść, którą wtedy jestem.
Im głębiej docieram wewnątrz siebie, tym bardziej cierpię po wyjściu na zewnątrz. Oto cena, którą muszę płacić. Jak dotąd – w ciemno i bez efektów. Bo na razie własnej ścieżki szukam po omacku…
Ale skończmy już z gadaniem. Pora na dobre zacząć. Upleść jedną z miliona fabuł, ubrać słowa w odświętne fatałaszki, wyciąć z papieru postaci, nadać im życie i ciężar egzystencjalny. Zaczynając od siebie, nie bardziej autentycznego niż setki widm tańczących we wnętrzu czaszki.
            Patrzę na żaluzje, zza których przebija się szarawe światło, rysując cieniem kraty na parkiecie. Stół zdobi martwa natura: śmieci i robaczywe jabłka, poczerniałe banany, jak uśmiechy bez twarzy.
Siadam na podłodze, oparty o ścianę.
            Komórka pika w dłoni, wibrując...
O, czyżby zawiązanie akcji?!
Zamieram. Aż zapiera mi dech.
Pierwsze wydarzenie naprawdę godne przelania na papier. Powinienem wspomnieć, jaki to model telefonu, jaki kolor, skąd go mam i od kiedy. Szczegóły bywają ważne. Znam takie miejsce, które jest nimi wybrukowane, podobnie jak dobrymi chęciami.
Patrzę, że przyszedł sms.
Czytam powoli, na głos: „Mam cos dla ceibie, Damian. Bedziesz milo zaskoczony”.
            To od Krystiana, dawnego kolegi. Nie widziałem go od całych tygodni. Ciekawa rzecz, że jeszcze nie postawił na mnie kreski, jak cała reszta.
            Powinienem coś o nim powiedzieć, cokolwiek, ale jestem jeszcze zbyt słaby, by każdą postać ubierać w jej własną, osobną historię. Może kiedyś.
Na razie tylko pytania:
            Co też on może dla mnie mieć?
            Co też ktokolwiek może mieć dla kogoś takiego jak ja?"

Książkę ufundowało Wydawnictwo Oficynka

Więcej na temat Konkursowa 10 TUTAJ :)

5 komentarzy:

  1. Zaintrygowało mnie. Chętnie przeczytam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem pewna, że czytałam kiedyś opowiadania Dawida Kain na stronie carpenoctem.pl, od której między innymi rozpoczęła się moja przygoda z pisaniem - dlatego pragnę zawalczyć o książkę tego Pana i przekonać się jak potoczyła się jego kariera pisarska... :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ta książka jednocześnie mnie intryguje i odpycha. Przyciągająca i zniechęcająca jednocześnie okładka sprawia, że czuję się w stosunku do niej dziwnie... Rzadko tak mam, ale w tym wypadku chciałabym się przemóc i poznać "Punkt wyjścia" na własnej skórze. Podejrzewam, że będzie to niezapomniane przeżycie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zaczynam się bać ;D Coś czuję, że ta opowieść będzie równie nietuzinkowa, co bohaterowie. Muszę też zaznaczyć, że uwielbiam jak w książce kilka, pozornie nie mających ze sobą nic wspólnego, losów miesza się, splata, skręca, zawija, gmatwa, spina, przeplata i wikła (ogółem, wygląda to gorzej niż słuchawki z mojej szuflady), by potem nagle połączyć się w jedną wspólną opowieść, która prowadzi nas do końca, do pewnej białej chaty... A być może jest ona tylko początkiem? Och, droga Sil, nie daj się dłużej prosić ;)

    Pozdrawiam
    don_chichot@op.pl

    OdpowiedzUsuń