"To, co nam zostaje" Sally Hepworth
wyd. Filia
rok: 2016
str. 546
Ocena: 4,5/6
Czasem mam ochotę być odrobinę nostalgiczna. Powspominać. Podumać.
Pogdybać. Zwykle właśnie w takich momentach decyduję się na powieści, po które
niekoniecznie sięgnęłabym w normalnych warunkach. Tak właśnie do moich rąk
trafiła pozycja Sally Hepworth zatytułowana To, co nam zostaje. Podczas lektury
problemem stał się dla mnie czas, którego niestety nie miałam, by ponownie
trafić na ten nostalgiczny nastrój, dzięki któremu poczułabym ponownie ten
nastrój. Czy to wpłynęło na mój odbiór tej lektury? O tym więcej poniżej.
Eve Bennett ma problem. W sumie to ma sporo problemów, ale jeden jest
naglący. Musi wylegitymować się adresem z pobliża szkoły, do której uczęszcza
jej córka. Jeszcze kilka miesięcy temu kobieta nie kłopotała się takimi
błahostkami, ale wiele w jej życiu się zmieniło. Jej mąż okazał się być
przestępcą. Do tego okazał się być również tchórzem, bo zaraz po przyznaniu się
do wszystkiego żonie, odebrał sobie życie. Eve została więc sama z winą, jaką
obarczono ją za przewinienia ukochanego. Wszechobecna nagonka nie tylko jej nie
pomagała, ale i wprowadzała w stan zdołowania. Musiała pilnie wyprowadzić się z
domu, który przestał być jej ostoją. Musiała znaleźć pracę, której nie miała od
lat, by móc utrzymać siebie i córkę. I ta praca musiała być w zasięgu szkoły
Clemmy, by czasem nie musiała jej przenosić i odcinać od koleżanek i kolegów. Z
wykształcenia, i to dość dobrego, jest kucharzem. Może poszukać pracy w
restauracji. Ale tam pracuje się głównie wieczorami, a wtedy musi zajmować się
dzieckiem. Kiedy więc trafia na ogłoszenie z Rosalind House, dość nietypowego
ośrodka dla ludzi z demencją, wie, że ta praca będzie idealnym rozwiązaniem.
Oczywiście, jeśli ją dostanie. I jeśli później w niej przetrwa, bo to, wbrew
pozorom, wcale nie będzie takie proste.
Kiedy rozpoczynałam lekturę mój nastrój bynajmniej nie był
melancholijny. Gdy lektura już trwała, nie miałam wyjścia i sama się odrobinę w
ten nastrój wprawiłam. Tyle, że niezupełnie mi się to podobało. Nie mówię, że
książka mi się nie podobała, co to, to nie. Ale trudno było mi przez nią
przebrnąć. Szczególnie psychicznie, bo prosta nie była. Wręcz przeciwnie, była
dość przytłaczająca, a do tego miejscami dość poplątana. Wielokrotna narracja
pierwszoosobowa co prawda umożliwia poznanie historii z punktu widzenia wielu osób,
ale do tego autorka dodała przejścia w czasie. Często trudno było mi się
odnaleźć w tym co jest teraz, a tym, co było kiedyś. No i wciąż się
zastanawiałam, co będzie kiedyś. Dla mnie delikatnie psychodeliczne. Do tego
każde rozpoczęcie na nowo lektury bardzo mnie dołowało, przez co czytanie tej
książki zajęło mi dość sporo czasu.
Nie zrozumcie mnie źle, uważam, że To, co nam zostaje to bardzo dobra
książka. Ale chyba nie dla mnie, a na pewno nie w tym momencie mojego życia.
Cieszę się, że udało mi się skończyć lekturę, ale już nie z tego, że dzielę się
z wami tą opinią. Pewnie gdybym ją przeczytała kilka miesięcy temu to jej
odbiór przeze mnie byłby zupełnie inny. Szkoda, że wtedy nie miałam takiej
możliwości. Liczę, że u was ta książka wpasuje się lepiej w wasz nastrój. Bo to
naprawdę piękna ale i trudna historia. Zachęcam.
Sil